Utracone złudzenia – Łódź w czasach dogmatycznego socjalizmu

Andrzej Rostocki

 

Przeżyłem w tym utopijnym projekcie większą część swojego dorosłego życia. Marzenie o systemie doskonałym, a przynajmniej doskonalszym od tego, w jakim realnie żyjemy, towarzyszyło ludziom od wielu wieków. Wystarczy przypomnieć "Utopię" Thomasa More’a, "Miasto słońca" Tomasza Campanelli, czy "Nową Atlantydę" Franciszka Bacona. A przecież byli w przeszłości jeszcze socjalistyczni utopiści, tacy jak Saint-Simon i Fourier.

 

Na szczęście wszystkie te projekty budowania krainy wiecznej szczęśliwości nigdy nie zostały zrealizowane. Pokazywały jednak siłę marzeń o społeczeństwie sprawiedliwym i przejętą z chrześcijaństwa eschatologię raju. W religii miało to jednak nastąpić dopiero po śmierci, politycy na nasze nieszczęście uwierzyli, że taki raj można także zrealizować w doczesności. Wszystkie te piękne, utopijne projekty pozostałyby filozoficzną i socjologiczną ciekawostką, gdyby Lenin nie wziął poważnie teoretycznych rozważań Marksa o nieuchronności praw historycznego rozwoju i możliwości realizacji rewolucyjnej utopii.

Budowanie socjalizmu, w ramach podobno racjonalnej realizacji świeckiej „wizji zbawienia” w jej rewolucyjnej odmianie, nie byłoby możliwe bez użycia skrajnej fizycznej i symbolicznej przemocy. Partyjnym władcom nie wystarczało milczenie zniewolonego społeczeństwa. Zmuszali je do nieustannego, rytualnego wyrażania lojalności i wdzięczności za możliwość uczestniczenia w wielkim dziele przetworzenia systemu społecznego w jego najdoskonalszą wersję. Ostrzeżenia Orwella zawarte w 1984 i Folwarku zwierzęcym wywołały oburzenie niektórych wybitnych intelektualistów Zachodu. Wystarczy przypomnieć konsekwencję Sartre’a w popieraniu stalinowskiego reżimu i uporczywe odrzucanie informacji o istnieniu gułagów.

Dobrze pamiętam rok 1956 i początek roku 1957, chociaż miałem wtedy tylko dziewięć lat. Może dlatego, że mieszkanie mojej rodziny w Gdańsku było centrum akcji plakatowej przed wyborami do Sejmu. Na piecu w kuchni stał wielki garnek z klejem, stół i podłoga zasłane były wyborczymi plakatami, a przez mieszkanie nieustannie przewijali się rozemocjonowani ludzie. Dla dziecka była to przygoda, dla dorosłych nadzieja na zasadnicze zmiany systemowe.

 
W październiku 1956, na pl. Defilad w Warszawie, Władysław Gomułka stworzył zupełnie przypadkowo polityczny spektakl, który pełen entuzjazmu tłum przyjął jako zapowiedź rychłej socjalistycznej paruzji. Teraz wiemy, że ludzie witający z taką euforią Gomułkę mieli przeżyć w ciągu najbliższych lat ostateczne ideologiczne rozczarowanie.

 

Niebawem z ust partyjnego przywódcy miały paść niby zachęcające, a w istocie groźne słowa: „Dość wiecowania”, co miało być apelem, by studenci wrócili do nauki, a robotnicy do pracy. Co więcej, w roku 1958 zamknięte zostało pismo „Po Prostu”, w którym, między innymi, zamieszczane były wstrząsające reportaże z walk w Budapeszcie. I to był smutny koniec krótkiej „październikowej odwilży”. Partia, po kilkunastomiesięcznym chaosie odzyskała władzę. I realizowała ją w taki sposób, jak pojmował socjalistyczną utopię jej nowy I sekretarz. A był on skrajnym marksistowskim dogmatykiem.

Powojenną historię Łodzi można zatem traktować jako socjologiczne studium przypadku biednego robotniczego miasta, z dominującym przemysłem lekkim, w okresie dogmatycznego socjalizmu. I właśnie o tym dramatycznym okresie zajmująco pisze Krzysztof Lesiakowski w książce Gomułkowska rzeczywistość. Łódź w latach 1956-1970. Jej lektura pokazuje, jak w praktyce wyglądała budowa świetlanej przyszłości w drugiej, nieco łagodniejszej, fazie „realnego socjalizmu”. Bieda, złe warunki mieszkaniowe, wszechobecna kontrola politycznych służb, cenzura, nieustanne ideologiczne rytuały. Taką cenę płacili ludzie za niesprawdzalną obietnicę szczęścia przyszłych pokoleń w realizacji wizji świeckiej eschatologii.

 
To smutna książka, dla mnie jeszcze bardziej przygnębiająca, gdyż w roku 1965 rozpocząłem wymarzone studia na Uniwersytecie Łódzkim. Pamiętam, że miasto poraziło mnie swoim zaniedbaniem, przypadkową zabudową, starymi domami i skrajnie zmęczonymi ludźmi jadącymi do pracy lub z niej wracającymi. Życie w nim w niczym nie przypominało radosnych relacji w gazetach o kolejnych sukcesach w budowie socjalizmu, bo codzienne przetrwanie wymagało cierpliwości, a nawet heroizmu, z powodu braków w zaopatrzeniu i kolejek w sklepach.

 

książce wykorzystującej bogate, historyczne archiwa jest wiele dowodów na obłudę i hipokryzję władz, ale wydaje mi się, że kilka poniższych zdań dobrze nadaje się jako wyraziste motto do zawartych w niej rozważań. I pokazują one dobitnie, jak nieudolnie kreowano „mit partii jako skarbnicy mądrości politycznej i racjonalności”.

Co najdziwniejsze, to pismo powstało w Komendzie MO, a jego adresatem było Prezydium Rady Narodowej miasta Łodzi: „Dla Zakładów Mięsnych nieekonomiczna jest sprzedaż kości do handlu detalicznego, gdyż koszty robocizny oraz koszty transportu mogą być niejednokrotnie wyższe od uzyskiwanych cen. Bardziej opłacalne jest ich kierowanie do przerobu technicznego […] Niemniej jednak przy niepełnym pokryciu rynku na kości sprzedaż ich na cele techniczne jest niewskazana z punktu widzenia ogólnospołecznego. Z tych względów postuluje się kierowanie większej ilości kości do sprzedaży” (s. 106).

Problemy z zaopatrzeniem rynku w mięso w Łodzi (i w Polsce) były tak duże, że w końcu lat 50. powrócono do zarzuconego w klimacie zmian 1956 r. przyzakładowego tuczu trzody chlewnej: „Jako wzór do naśladowania podawano, że WZPB im. 1 Maja wznowiły hodowlę składającą się z 40 tuczników, 26 warchlaków i 14 macior” (s. 106). Teoretyczna kategoria stosowana do opisu ekonomicznej niewydolności socjalizmu, w rodzaju „gospodarka niedoboru, chronicznego i powszechnego” Janosa Kornaia, powstała o wiele później, ale ludzie na co dzień karmieni iluzjami dostatku przyszłych pokoleń wiedzieli o tej cesze znacznie wcześniej.

Omawiana książka została napisana przez historyka w wyraźnym zacięciu socjologicznym i takiej właśnie perspektywie teoretycznej podporządkowana została jej problemowa struktura. Relatywnie krótki, acz niezbędny rozdział pierwszy, poświęcony jest obliczom destalinizacji, wiecom i strajkom, które miały miejsce w latach 1956-57. Bardzo ciekawy jest rozdział II - Miasto i jego mieszkańcy (1956-1970), ale najważniejszy dla ukazania obłudy całego systemu socjalistycznego jest rozdział III - Władza i łodzianie (1956-1970).

 
Pokazana jest w nim, na wielu udokumentowanych przykładach, istota wszechobecnego państwa partyjnego, które próbuje mieć pod kontrolą wszystkie sfery publiczne i prywatne systemu społecznego. I machina politycznych kłamstw, by pokazać ideologiczny sukces zamiast łatwo zauważalnej klęski.

 

Autor nie wspomina, jak długie były wystąpienia Michaliny Tatarkówny-Majkowskiej na plenach i zebraniach partyjnych, ale w eseistycznej książce W cudzym pięknie Adama Zagajewskiego można znaleźć ironiczny komentarz do przemówień Władysława Gomułki. Trwały one nieraz kilka godzin, najdłuższe prawie siedem: „Ponieważ partia kontrolowała wszystko, musiała też zdawać sprawozdania z poszczególnych dziedzin swej działalności (…) Co za niewiarygodna ambicja, pragnienie poddania kontroli każdego kamyka na górskiej ścieżce, każdej ropuszki w wiejskim stawie, każdego komara! (…) Ten nudny dyktator chciał być nowym Mickiewiczem, poddać swej pedantycznej władzy całą rzeczywistość.” (s. 151). Zastanawiające, dlaczego autorytarnym przywódcą trudno jest pojąć socjologiczne prawo głoszące, że próby objęcia całej społecznej rzeczywistości skuteczną, odgórną kontrolą jest prakseologiczną mrzonką.

Kiedy obserwuje się współczesne poczynania polskiego Kościoła, a szczególnie jego hierarchów, to zaskakiwać musi lektura kolejnego rozdziału poświęconego Kościołowi katolickiemu. Był to Kościół dbający o chrześcijańskie wartości, prowadzący mądrą politykę społeczną i nierezygnujący z walki o polską tożsamość zbiorową. Kościół przetrwał dzięki swoim hierarchom i wiernym, szkoda więc, że do jego przeszłych dokonań i mądrości tak niewielu duchownych teraz nawiązuje. Zdjęcie w książce, pokazujące tłum na pogrzebie biskupa Michała Klepacza, mówi więcej o religijnych nastrojach łodzian niż najbardziej nawet wyrafinowane intelektualne analizy poświęcone temu trudnemu okresowi w dziejach polskiego Kościoła (s. 189).

Niezmiernie ciekawy jest ostatni rozdział książki Załamanie się małej stabilizacji (1968-1970/71. Znaczna jego część poświęcona jest wydarzeniom marcowym w roku 1968. Dla osób wtedy studiujących było to chyba najważniejsze egzystencjalne doświadczenie formacyjne. Po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć, oderwani od lektury pism młodego Marksa, jak wygląda praktyka systemu socjalistycznego i jego naga przemoc.

 
Z mojego roku z Polski wyjechało pięć osób. Widzieliśmy, jakim dramatem była dla nich nienawistna kampania odbierająca im polską tożsamość. A przecież innej nie mieli… Kornel Filipowicz w liście do Tadeusza Różewicza napisał o pożegnaniu przyjaciół na Dworcu Gdańskim w roku 1968 znamienne słowa: „Wszyscy wyglądali jak popiół z pieców krematoryjnych. Ja też”.

 

Wiele się teraz pisze o konieczności budowania nowej rzeczywistości społecznej. Odnajduję w tej edukacyjnej trosce miazmaty utopijnego myślenia. Takie ważne książki jak Gomułkowska rzeczywistość. Łódź w latach 1956-1970 Krzysztofa Lesiakowskiego (jak i inne pozycje wydane w serii „Łódź w PRL. PRL w Łodzi”), mądrze czytane i refleksyjnie interpretowane, mogą stanowić ostrzeżenie przed złudzeniem efektywności społecznej inżynierii i odgórnie wprowadzanych, socjalizacyjnych matryc.

I dlatego na koniec warto przywołać diagnozę Leszka Kołakowskiego: „Myśl, iż jesteśmy świadkami zmierzchu mentalności utopijnej, może się wydać niezbyt prawdopodobna, kiedy widzimy wokół tak wiele ruchów obiecujących świeckie bądź teokratyczne millenium i używających wszelkich narzędzi zniewolenia i przemocy, by ten stan sprowadzić” (Śmierć utopii na nowo rozważona).

 

Więcej wpisów tego autora znajdziesz TUTAJ.