Tragedia izraelsko-palestyńska

Marcin Giełzak

 

Zwyczajowo, gdy media mówią o „tragedii”, mamy przed oczyma śmierć lub cierpienie niewinnych ludzi. Tak rozumianych tragedii konflikt izraelsko-palestyński przyniósł wiele - szczególnie, choć nie jedynie, po prostu militarnie słabszego z tych dwóch społeczeństw. Gdybyśmy jednak chcieli wrócić do klasycznej definicji „tragedii”, przypomnielibyśmy sobie, że dla Greków była ona konfliktem dwóch, równoważnych racji, sytuacją bez dobrego wyjścia. Takie rozumienie tego pojęcia oddaje, czym od kilku dekad jest wojna w „Ziemi Świętej”.

Syjonizm można oceniać różnie, ale jak sądzę, rozsądek sugerowałby, że skoro Izrael już powstał, należy uznać jego prawo do istnienia, a jego obywatelom - prawo do bezpieczeństwa, jakiego odmówiono im w Europie lat 30. i 40., a jakiego dziś chciałyby im odmówić radykalne ugrupowania palestyńskie. Ale jednocześnie należałoby powiedzieć jednoznacznie, że jeśli Żyd urodzony w Łodzi czy Nowym Jorku ma prawo do własnego Państwa w Palestynie, to tym bardziej ma do niego prawo Palestyńczyk urodzony w Jerozolimie. Tymczasem czwarte pokolenie przedstawicieli tego narodu wchodzi w dorosłość, żyjąc pod okupacją lub na wychodźstwie.

 

Takie stanowisko popiera większość Izraelczyków i Palestyńczyków, Unia Europejska i Stany Zjednoczone, żydowska diaspora i Liga Arabska. Mimo to nadal two state solution pozostaje niezrealizowanym projektem. Dlaczego? Szukającym odpowiedzi mogę polecić zwięzły, rzeczowy i jednocześnie (co rzadkie w tym przypadku) bardzo obiektywny opis wypadków pióra Martina Buntona - Konflikt izraelsko-palestyński. Krótkie wprowadzenie.

 

Jego praca składa się z sześciu rozdziałów omawiających dzieje obu narodów zamieszkujących Palestynę od czasów osmańskich po wydarzenia nam współczesne. Jeśli ktoś miałby jedno popołudnie, aby poznać najważniejsze fakty, wydarzenia i postaci, bez obawy, że zapozna się ze stanowiskiem tylko jednej ze stron, może bez obaw sięgnąć po tę pozycję. Osobiście mam wobec tej pracy jedno zastrzeżenie - silnie marginalizuje ona rolę religii w odniesieniu zarówno do genezy, jak i przebiegu konfliktu. Jest to zarzut postawiony warunkowo. Rozumiem, że autor chciał ominąć pole minowe, jakim nieuchronnie stałaby się próba obiektywnego omówienia wpływu judaizmu, islamu i chrześcijaństwa na problem. Idąc tym tropem, kanadyjski badacz definiuje rzeczony spór jako zmagania o to, „jak podzielić relatywnie niewielki pas ziemi między Morzem Śródziemnym a Jordanem”.

 

W tym punkcie musiałbym zgłosić zdanie odrębne. Gdyby problem sprowadzał się wyłącznie do tego, uważam, że zostałby już dawno rozwiązany. Wymiar tragiczny (w greckim sensie nierozwiązywalności) nadaje mu na poły religijny charakter konfliktu. Jak ujął to amerykański dziennikarz i pisarz Christopher Hitchens – „w tym regionie partie Boga rezerwują sobie prawo weta”. Zarówno ugrupowania utożsamiające się z islamistyczną interpretacją słów Proroka, jak i mesjanistyczni żydowscy osadnicy nie uważają, że biorą udział w zwyczajnym zatargu terytorialnym. Również zewnętrzni interesariusze - środowiska ewangelikalne w Stanach Zjednoczonych liczące na spełnienie biblijnych przepowiedni czy dżihadystyczna międzynarodówka marząca o odbudowie kalifatu  - nie patrzą na sprawy przez pryzmat samej tylko geopolityki.

 

Rola Ameryki pozostaje tymczasem kluczowa. Jest ona gwarantem trwania i bezpieczeństwa Izraela. Przy okazji jest też gwarantem tego, że państwo żydowskie nie zostanie doprowadzone do desperacji, w której sięgnęłoby po broń nuklearną. Odmawiając Izraelowi prawa do okupacji ziem palestyńskich, nie należy odmawiać mu prawa do samoobrony. Osobiście nie mam wątpliwości, że gdyby równowaga sił się odwróciła, Hamas nie zawahałby się zrealizować gróźb o masowej zagładzie Żydów.

 

W idealnej sytuacji Waszyngton powinien wywierać skuteczną presję, nie cofając poparcia. Bush (senior) potrafił zagrozić zamrożeniem pożyczek dla Izraela, co istotnie przyczyniło się do rozmów w Madrycie i wzrostu szans na konferencję pokojową z prawdziwego zdarzenia (październik-listopad 1991). Niestety, Bill Clinton odmówił kontynuacji tej polityki, a kolejne administracje utrwaliły w izraelskich elitach przekonanie, że każdy taki okres dekoniunktury zawsze będzie chwilowy i wystarczy go przeczekać.

 

Jak słusznie zauważa jednak Bunton, Izrael nie może czekać wiecznie. Jeśli bowiem „między Jordanem a Morzem Śródziemnym miałaby się utrzymać  tylko jedna jednostka polityczna zwana Izraelem, to w końcu stanie się ona nieżydowska albo niedemokratyczna [...] Jeśli Palestyńczycy dostaną głos w wyborach, będzie to państwo dwunarodowe, jeśli nie - państwo apartheidu”.

 

Mówi się, że geografia to przeznaczenie. W tym przypadku jest nim demografia. Jeśli Izrael chce pozostać tym, czym jest - demokratycznym państwem żydowskim, z konieczności i we własnym interesie musi stworzyć warunki do powstania państwa palestyńskiego. Z kolei Palestyńczycy, jako strona słabsza, muszą uznać prawo Izraela do istnienia i znaleźć sposób na ułożenie sobie z nim relacji. Pokój może być rozstrzygnięciem, które nastąpi, gdy obydwie strony wyczerpią wszystkie inne możliwości. W końcu to nie kto inny jak największy z greckich tragików - Ajsycholos - napisał, że „siła konieczności jest niezwyciężona”.

 

Więcej tekstów autora znajdziesz TUTAJ