Myślą tak: polonista może wyjść ze szkoły, szkoła nie wyjdzie z niego nigdy, będzie się miło uśmiechał, nie da po sobie nic poznać, nie skomentuje niczego najniewinniejszą nawet aluzją, a przecież w ciszy i tak robi swoje – pijąc piwo, spacerując po parku, stojąc w kolejce do kasy, w najszczerszym zakamarku swojej duszy z obrzydzeniem podkreśli błędy czerwonym długopisem i z rozczarowaniem pokiwa głową, wysyłając to okropne znaczące spojrzenie z jasnym komunikatem: znów zawiodłem się na tobie.
Cokolwiek mówić o szkole, potrafi ona bardzo skutecznie wywoływać strach i wstyd. Kształtuje też w nas od małego pogardę do niepoprawności. Każda osoba, która napisała w internecie choćby kilka postów, prawdopodobnie zetknęła się z tym, jak bezceremonialnie potrafimy wytykać sobie błędy. Nie zliczyłbym artykułów – czasami naprawdę ciekawych – których treść w komentarzach zostaje całkowicie pominięta, a za to z niezwykłą dynamiką rozwija się w nich dyskusja dotycząca jakiegoś dostrzeżonego przez uważnego czytelnika interpunkcyjnego, ortograficznego, fleksyjnego czy frazeologicznego potknięcia. Nie mam oczywiście nic przeciwko wskazywaniu błędów – zdecydowanie wolę teksty ich pozbawione, ale rzadko widać u internetowych poprawiaczy refleksję, że są one jednak rzeczą arcyludzką – najzwyczajniej w świecie naturalną. Gdy ktoś kogoś w sieci poprawia, to zazwyczaj z domieszką szyderstwa, kpiny czy protekcjonalności.
Wbrew temu, co twierdzą niektórzy, nie żyjemy w czasach szczególnie dramatycznych pod względem ilości popełnianych błędów. To, że w ogóle rzucają nam się w oczy, to efekt postępu cywilizacyjnego. Jak słusznie pisał na łamach „Tygodnika Powszechnego” Marcin Napiórkowski: „przed nastaniem internetu i esemesów przeciętny człowiek po ukończeniu edukacji w ogóle nie posługiwał się słowem pisanym, chyba że do sporządzenia listy zakupów albo w niezmiernie rzadkich przypadkach, gdy trzeba było kupić papier podaniowy i napisać petycję do urzędu. Negatywne skutki, które rzucają nam się w oczy, to nie efekt upadku edukacji, lecz właśnie jej upowszechnienia i demokratyzacji mediów, znacznie poszerzającej dostęp do sfery publicznej”.
Dlaczego tak często siebie nawzajem poprawiamy? Z troski o jakość polszczyzny? To może czasem słuszne, ale i dość naiwne założenie. Przyznajmy uczciwie, poprawiamy, bo to zapewnia rozkoszne uczucie usprawiedliwionej złośliwości.
Po drugie, jest to naprawdę łatwe. Ze wszystkich aspektów oceny tekstu – merytorycznej, kompozycyjnej, stylistycznej czy etycznej skupianie się na drobnych usterkach nie wymaga ani szczególnego skupienia, ani zaangażowania. Po trzecie, chyba najważniejsze, poprawiamy, bo nas poprawiano. Czy tego właśnie z imponującą konsekwencją przez lata nas nie uczono? Nawyku szybkiego czytania w poszukiwaniu odstępstw od oczekiwanej normy? Cokolwiek mówić o szkole, potrafi ona bardzo skutecznie wywoływać strach i wstyd. To ogromny potencjał, którego nie można zmarnować. Nie ironizuję.
Wstyd jest bowiem przykrym, ale i niezwykle cennym uczuciem. Oczywiście, gdy wynika z niedopasowania do niepotrzebnych, destrukcyjnych, wyśrubowanych norm dotyczących np. zamożności, wykształcenia, wyglądu, wówczas może zmienić życie w koszmar. Jednocześnie bardzo często chroni, stanowi sygnał alarmowy ostrzegający przez poważnymi kłopotami, jakie możemy mieć z innymi ludźmi, no i z przede wszystkim sami ze sobą. Etyczne zachowanie albo przynajmniej unikanie szczególnie nieetycznych postaw bierze się przecież niejednokrotnie ze strachu przed kompromitacją. Lęk przed opinią innych to nie tylko źródło konformizmu, ale i stabilności emocjonalnej oraz społecznej. Mówiąc słowami Josepha Conrada z Jądra ciemności, żyjemy „przejęci zbawiennym strachem przed skandalem i szubienicą”. To dlatego przeważnie nie zostajemy bestialskimi oprawcami w stylu Kurtza, tylko od czasu do czasu w przypływie negatywnych emocji zaklniemy siarczyście lub napiszemy online jakiś złośliwy komentarz.
Cokolwiek mówić o szkole, potrafi ona bardzo skutecznie wywoływać wstyd i strach. Można się tylko zastanawiać, czy poloniści, skupiając przez lata uwagę na kwestiach poprawnościowych, nie zaniedbali czegoś znacznie ważniejszego?
Gdy widzę wzburzenie internetowych stróżów polszczyzny, to często przypomina mi się słynne zdanie Juliusza Słowackiego: „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”. Pożar lasu to dziś metafora bardzo poważnego kryzysu etyki językowej. Czym ona tak w ogóle jest? Chyba najlepiej zdefiniowała to pojęcie wybitna językoznawczyni Jadwiga Puzynina: „To etyka oparta na ogólnohumanistycznych zasadach, przede wszystkim szacunku wobec godności, którą ma każdy człowiek, a więc podstawą tej etyki jest szacunek wobec każdego człowieka. Można z tej zasady wyprowadzić także coś, na czym zależy nam w etyce słowa, a co jest także przejawem szacunku wobec rozmówcy, a mianowicie postulat prawdy w komunikacji. Prawdy rozumianej dwojako. Po pierwsze jako przeciwieństwo kłamstwa; to znaczy, że nigdy nie wolno mówić tego, o czym się samemu uważa, że nie jest prawdą. Drugie rozumienie prawdy dotyczy wiedzy o rzeczywistości. Jako prawdziwe można mówić to, co jest sprawdzone, rzetelnie uargumentowane, nie coś, co jest oparte tylko na domniemaniach, przekonaniach”.
W czasach coraz powszechniejszej pogardy dla ludzi oraz dla faktów, zaostrzającego się dyskursu społecznego i politycznego, jawnej agresji werbalnej, niezwykłej popularyzacji w dziennikarskim i politycznym mainstreamie wypowiedzi dehumanizujących (rasistowskich, klasistowskich czy seksistowskich), internetowe ubolewanie nad niepoprawną formą odmiany czasownika może się wydawać wręcz niestosowne.
Nie czas żałować przecinków, gdy debata publiczna to nieustanne dolewanie oliwy do coraz bardziej rozszalałego ognia.
Żyjemy w czasach, w których Danuta Holecka, czyli osoba odpowiedzialna za stworzenie rekordowo niemerytorycznego, czysto propagandowego programu została niedawno w TVP członkiem komisji etyki dziennikarskiej. Z drugiej strony wśród krytyków obecnej władzy nietrudno dostrzec rażącą hipokryzję. Można bowiem walczyć z językiem dehumanizującym mniejszości seksualne, a jednocześnie nazywać niewykształconych wyborców Andrzeja Dudy „ludzką biomasą”, co zrobił Jakub Wątły – jeden z najbardziej rozpoznawalnych publicystów obywatelskiego Halo.Radio. Takie przykłady można mnożyć.
Wspomniani ludzie, jakby nie patrzeć doświadczeni dziennikarze, prawdopodobnie wstydziliby się napisać coś ortograficznie lub językowo jawnie niepoprawnego. Tymczasem radykalne lekceważenie podstawowych norm etyki językowej przychodzi im z imponującym bezwstydem. A przecież mówimy o posługiwaniu się słowem w sposób niezwykle szkodliwy społecznie. Od błędów ortograficznych jeszcze nikt nie umarł, od werbalnej pogardy i agresywnej manipulacji – wręcz przeciwnie.
Czy w polskiej szkole w wystarczającym stopniu zwraca się uwagę na etykę słowa? Samo pojęcie nie było obecne w podstawie programowej starego trzyletniego liceum. Uczeń przystępujący do matury z języka polskiego musiał wiedzieć m.in. czym jest akt komunikacji językowej lub „wskazywać wybrane cechy języka polskiego, które świadczą o jego przynależności do rodziny języków słowiańskich”, rozumieć, czym jest innowacja językowa itp. Wybrane kwestie związane z kwestią etycznej komunikacji można było odnaleźć, ale występowały one śladowo. Przez lata zgodnie z ministerialnymi założeniami uczyłem licealną młodzież „rozpoznawać manipulację językową w tekstach reklamowych, w języku polityków i dziennikarzy”, choć materiałów związanych z tym elementem programu nauczania nie można było znaleźć w żadnym ze znanych mi podręczników. Ich twórcy prawdopodobnie nie chcieli podpaść określonym politykom i dziennikarzom, bojąc się być może zarzutów o stronniczość.
Jeśli więc dziś wiele autorytetów słusznie ubolewa nad upadkiem obyczajów językowych, nad rekordowym poziomem werbalnej agresji czy łatwością, z jaką ludzie bezrefleksyjnie przyswajają ordynarną manipulację, warto zapytać, czy na zetknięcie się z tymi zjawiskami w dostatecznym stopniu przygotowała młodzież szkoła? To zdecydowanie pytanie retoryczne.
Edukacja polonistyczna – gdy patrzymy w dokumenty określające jej założenia, które z pewnością nie oddają postawy wielu świetnych nauczycieli – przez lata była nastawiona w dużo większym stopniu na poprawność niż na etyczność.
Wypowiadaj się grzecznie, nie używaj wulgaryzmów, stawiaj przecinki w odpowiednich miejscach… Czy ktoś wyszedł ze szkoły z przekonaniem, że nauczono go w niej odpowiedzialnego posługiwania się polszczyzną - szacunku w poruszaniu trudnych, często kontrowersyjnych tematów związanych z religią czy seksualnością, wyczulenia na przejawy dyskryminacji ze względu na płeć, religię, status majątkowy czy zawodowy, zrozumienia mechanizmów, jakie rządzą współczesnymi mediami, skupionymi na utwierdzaniu odbiorców w słuszności ich przekonań… Zapewne niejedna osoba, ale wynikało to naprawdę w minimalnym stopniu z ministerialnych założeń.
W powstałej niedawno podstawie programowej czteroletniego liceum na szczęście widać sensowne zmiany. Uczeń ma stosować „zasady etyki wypowiedzi”, „wartościować wypowiedzi językowe, stosując kryteria, np. prawda – fałsz”. Pojawia się także ciekawy pomysł, by wyczulać młodzież na zabiegi erystyczne, uczyć oceniania ich „pod względem etycznym”. Bardzo podoba mi się fragment o rozróżnianiu pojęć: „manipulacji, dezinformacji, postprawdy, stereotypu, bańki informacyjnej, wiralności”. To jednak tylko kilka sugestii, drobiazgów, kropla w morzu potrzeb, mały element, który można z łatwością „przerobić” podczas dwóch lekcji i zamknąć temat. A przecież naprawdę nie wystarczy powiedzieć: sprawdzajmy informacje. Tak jak nie wystarczy podać reguł dotyczących pisowni i czekać aż uczniowie z miejsca wprowadzą je do swoich wypracowań.
Marzy mi się szkoła skoncentrowana w co najmniej równym stopniu na etyce, co na poprawności. Chciałbym, żeby po skończonej edukacji w większym stopniu niż błąd ortograficzny raziło nas to, do czego obecnie się przyzwyczailiśmy: z jednej strony niespotykana wcześniej polityczna agresja, z drugiej – rekordowe pustosłowie.
Chciałbym, żeby po skończeniu szkoły dla absolwentów było jasne np. to, że używanie w stosunku do kogokolwiek słowa świr jest obraźliwe nie tylko dla określanej tak osoby, ale też dla ludzi chorych psychicznie. Chciałbym, żeby żaden uczeń liceum nie miał wątpliwości, że strój kobiety – jakikolwiek on by był – nie może być usprawiedliwieniem werbalnego upokarzania czy wulgarnych komentarzy. Chciałbym, żeby ludzie dzięki udziałowi w szkolnych zajęciach mieli wykształcony, przetrenowany nawyk weryfikowania informacji, żeby nie powtarzali zachowań starszych pokoleń, dla których założona przed chwilą stronka na Facebooku staje się źródłem niezbitych dowodów przemeblowujących światopogląd.
To oczywiście jedynie marzenie – prawdopodobnie naiwne, ale opiera się ono na dość pragmatycznych założeniach. Nie na tym, że wszyscy jesteśmy tak naprawdę empatyczni, serdeczni i wrażliwi, nie na tym, że każdy z nas dąży do prawdy i szczęścia otaczających nas ludzi. Ośmielam się mieć nadzieję na etyczny zwrot w polskiej oświacie, ponieważ wierzę, że można wykorzystać zgromadzony w niej od lat kapitał niezwykłych, przetrenowanych kompetencji. Cokolwiek mówić o szkole, potrafi ona bardzo skutecznie wywoływać strach i wstyd.
Więcej tekstów autora znajdziesz TUTAJ.