Reżyser to informacja

Tomasz Konopka

 

Reżyser to z jednej strony niebezpieczny nadmiar informacji, z drugiej jakaś ujmująca dezynwoltura wynikająca z jej braków. To zarazem ważna w teatrze umiejętność, przy jednocześnie częstym lekceważeniu tego obowiązku. Bo reżyser to sprzeczność, którą życie zawsze będzie próbowało wyeliminować, zastępując czymś mniej obciążonym niż powyższa suma paradoksów. Tym bardziej że teraz będzie już tylko łatwiej, ponieważ zastąpi go algorytm podłączony do nieograniczonego dostępu streaming’owanych pakietów informacji.

Z drugiej strony, może kilku najbarwniejszym postaciom tego zawodu uda się przetrwać. Niewykluczone, że staną się lokalną atrakcją zależną od kaprysów finansowych elit ujawniających swą ekstatyczną naturę niczym wampiry w podrzędnych domówkach spirytystycznych.   

W rozdziale „Pamflet na zwód wyuczony” publikacji Łódzki teatr Bogdana Hussakowskiego 1979-1992 Anny Magdaleny Zgody zamieszczony jest tekst, w którym bohater książki pisze o reżyserze jako kimś, kto jest na granicy czegoś, co posiada ciężar, jakąś wartość a tym, co nazwać można naiwnym kuglarstwem, czymś, co „miast światłym luminarzem, staje się pretensjonalnym nieukiem”. Wszak teatralnemu protagoniście nie wypada nie wiedzieć, choć z drugiej strony zapewne wszystkiego wiedzieć nie może. Zatem jedynym sposobem uzupełnienia informatycznego niedoboru może stać się literatura, owa niestrudzona zbieraczka faktów o rzeczywistości. Ale i ona może mieć w tym teatralnym dramacie nieoczekiwanie destrukcyjną rolę.

 
Według Hussakowskiego to właśnie nadmiar literatury rozpoczął erę dominacji reżysera. Musiał pojawić się ktoś - fachowiec - który ogarniałby rosnący zakres informacji. Ktoś kto wytłumaczyłby szereg światopoglądowych zmian, ktoś kto stworzyłby spójny, klarowny przekaz w narastającym chaosie nadmiaru.

 

Od tej chwili aktor zajmował się już tylko praktyczną robotą, scenograf scenografią, wszystkim w teatrze przypisano ściśle określone zadania. Ale owe cudowne, literackie remedium na bolączki XIX-wiecznej sceny było jednocześnie jej przekleństwem, hekatombą teatralnego fachu. Stało się to wtedy, kiedy literatura przestała wystarczać. Wtedy, kiedy zaczęto podważać jej dominującą rolę. Reżyserzy odeszli od tekstu, od dramatu, by skupić się na autentycznym doświadczeniu, by praktykować twórcze eksperymenty, by w jakiś sposób przerobić coraz więcej bitów informacji wynikających z nowych, mniej lub bardziej oryginalnych relacji i związków. Mimo tytanicznej pracy, poniesionych kosztów, coraz trudniej było stworzyć coś wyjątkowego, osobistego, coś ważnego. Wszystko już zostało opowiedziane i teraz można było już tylko powielać i cytować. Nadmiar przerósł wolę i możliwości jednostki.

Teatr odrzucając literaturę, od samego początku stał na przegranej pozycji, gdyż musiał w procesie kreacji nowych znaczeń, wytworzyć odpowiednie napięcie wynikające ze współuczestnictwa, a ponadto przynajmniej spróbować nauczyć wszystkich uczestników podstaw posługiwania się nowymi treściami. Przy tak złożonym procesie łatwo o pomyłkę, o banał, o lenistwo, a jeszcze łatwiej o łatkę plagiatora, odtwórcy czy epigona. Tym bardziej że obowiązkiem nowoczesnego, świadomego, awangardowego reżysera jest proponowanie wciąż i wciąż czegoś odmiennego, czegoś twórczego, oryginalnego, wszak tego żąda nieujarzmiony pochłaniacz wrażeń – współczesny widz. Tylko że żaden człowiek tego nie potrafi, a cóż dopiero owładnięty samozachwytem artysta. Zapewne nawet nie może, gdyż porusza się w określonej przestrzeni, układa zawartość komunikatu w określonym języku, nieszczęsny korzysta z powielanych informacji, a przy tym używa tych samych narzędzi i środków.

 
Niestety nowoczesny artysta nadal tkwi w „heroicznej” pułapce anachronicznych powrotów i nawiązań, i co najgorsze wydaje się nie mieć innego wyjścia

 

Czy dobry reżyser, niczym Newton, aby zobaczyć rozczepienie światła, ukłułby się w oko? Czy musi aż tak ryzykować? Być może oryginalność, talent, autonomia twórcy pomogłaby zapanować nad zjawiskiem nieokreśloności, mogłaby stanowić klucz do rozwiązania problemu wtórności, nieautentyczności, trudno jednak udawać, że to wystarczy do rozwikłania złożonej dynamiki współczesności. Tym bardziej że współczesność jest zbyt wymagająca, zbyt wieloaspektowa, by artysta nie próbował doświadczyć każdej z jej objawień, co już na starcie powoduje rozdrobnienie energii, rozproszenie uwagi, wieczne szukanie a przez to marginalizację, uproszczenie i zaszufladkowanie. Może dlatego reżyser dziś jest już tylko fikcyjną funkcją obciążoną mitem demiurga intelektualisty – figurą, która niczym grecki posąg z małostkową dumą świeci bladą poświatą już tylko mgliście przypominającą wielobarwne chwile chwały.

W teatrze XXI wieku nic już się nie wydarzy, wszystko zostało opowiedziane, wszystko pokazane, dlatego reżyserzy mogą już tylko udawać, że wnoszą w nasze życie nowe historie (gdyż te zostały już opowiedziane na niezliczone sposoby). I pewnie dlatego teatr, z całym swym intelektualnym oprogramowaniem, prędzej czy później trafi do folklorystycznego lamusa historii sztuki. Niestety współczesna opowieść teatralna nie ma happy endu, bo to opowieść bez wyjątków, bez tak oczekiwanej przez wszystkich widowiskowej pointy. 

 

Więcej tekstów tego autora znajdziesz TUTAJ.