Prawo i prawnicy wobec Niepodległości

Marcin Giełzak

 

Odrodzenie polskiej państwowości, które miało miejsce przeszło sto lat temu, oznaczało wskrzeszenie polskich instytucji i praw oraz afirmację faktu, że o ich kształcie powinni decydować sami Polacy.

Zadanie, przed którym stanęli u progu niepodległości nasi parlamentarzyści i prawnicy przypominało nieco misję, jaką miał zrealizować pierwszy amerykański Kongres w Filadelfii przeszło sto lat wcześniej: stworzyć nowe państwo, określić jego ustrój i granice. Wymieniam prawników na równi z parlamentarzystami, bo o ile (chciałbym wierzyć) wszyscy znamy nazwiska Witosa, Daszyńskiego, Trąmpczyńskiego, o tyle nadal za mało wiemy o zasługach oddanych odradzającemu się państwo przez jurystów, takich jak Ernest Till, Roman Longchamps de Bérier, Franciszek Fierich, Juliusz Makarewicz czy Franciszek Nowodworski.

Druga Rzeczpospolita to istotnie był kraj z trzech połówek, tworzona ad hoc unia polityczna bardzo odmiennie ukształtowanych przez historię i zaborców dzielnic. Te połówki albo ściślej części można byłoby mnożyć, istniały bowiem różnice w ramach poszczególnych zaborów: na terenach byłej Kongresówki obowiązywały inne prawa, aniżeli na ziemiach zabranych; w Galicji miarodajne były prawo austriackie, na Spiszu i Orawie — węgierskie itd. Teraz wszystkie te prowincje musiały zgodzić się na jeden rząd i głowę państwa, wybrać narodowe barwy i hymn, przyjąć zapisy kodeksów regulujących codzienne życie obywateli.

 
Spierać można było się długo: Mazurek Dąbrowskiego czy Boże, coś Polskę? A może Warszawianka jako kompromis? Monarchia czy republika? Jeśli król — to z jakiej dynastii? Jeśli prezydent — jakie ma mieć uprawnienia? Dalej, problem mniejszości etnicznych — dawać im swobody i możliwość rozwoju czy też asymilować je do polskiej większości?

 

Pojawił się nawet problem mniejszości seksualnych — karać i prześladować jak zaborcy czy też, w zgodzie z rodzimą tradycją, wybrać ścieżkę bardziej liberalną? Jak wreszcie pogodzić odmienności zapisane w tysiącach ustaw szczegółowych, dotyczących prawa małżeńskiego, spadkowego, hipotecznego, handlowego, gdy miliony obywateli przeżyło całe życia w ramach konkretnych uwarunkowań prawnych i przejawiało zrozumiały opór względem ich zmiany?

Wydana nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego praca Niepodległa. Rozważania prawo-ustrojowe w 100. rocznicę odrodzenia suwerennego państwa polskiego jest zapisem tych dyskusji i rekapitulacją płynących z nich ustaleń. Praca pod redakcją Aldony Domańskiej i Anny Michalak ukazuje nam, jak tworzyły się struktury organizacyjne i spójny system prawny dla odzyskanego bytu państwowego. Z kart tej książki możemy dowiedzieć się, jak kształtowała się administracja rządowa i samorządowa, ordynacja wyborcza, sądownictwo powszechne, najwyższy organ kontroli państwowej czy ujednolicony system edukacji. Skalę wyzwań trudno opisać zwięźle, więc odwołam się do przykładów.

 
Otóż gdy doszło w 1919 roku do puczu Januszajtisa, kiedy to środowiska prawicy usiłowały siłą odsunąć od władzy legalny rząd Jędrzeja Moraczewskiego, okazało się, że brakowało podstawy prawnej do osądzenia spiskowców.

 

Zamach stanu nie był przestępstwem ujętym w prowizorycznie obowiązującym kodeksie karnym, stanowiącym okrojony wariant kodeksu rosyjskiego. Innym problemem był brak sędziów. Zaborcy, może poza austriackim, nie dopuszczali Polaków do tej godności. Stąd, po odzyskaniu niepodległości młode państwo w szybkim tempie musiało czynić sędziami adwokatów.

Autorzy, choć naturalnie najmocniej zajmują ich kwestie prawne, nie tracą z oczu szerszego tła i stale przypominają o tym, jak diametralnie różne były uwarunkowania gospodarcze, polityczne, a nawet mentalne w poszczególnych dzielnicach pozaborczych, nie unikają też odwołań do ostrego konfliktu politycznego między naszymi stronnictwami, który nie mógł się nie odbijać na realiach tworzenia, a czasem niestety również i jakości prawa. Stale przypominają, że punktem wyjścia była sytuacja, w której to co było przestępstwem w jednym zaborze, było ledwie wykroczeniem w drugim; dalej: co było dozwolone w Krakowie, było karalne w Lublinie; albo wreszcie: umowa ważna we Lwowie nie obowiązywała już w Poznaniu.

Oczywiście, złożone zagadnienia z zakresu jurysprudencji mogą się laikom wydawać ezoteryczne albo nawet sterylne. Szczęśliwie narrację ubarwiają liczne i żywe sylwetki wybitnych prawników zaangażowanych w prace Komisji Kodyfikacyjnej i późniejsze dyskusje prawo-ustrojowe. Nie są to postaci banalne.

 
Poznajemy Franciszka Nowodworskiego, w wolnej Polsce pierwszego prezesa Sądu Najwyższego, a wcześniej obrońcę działaczy niepodległościowych w procesach politycznych. Nowodworski, choć sam był endekiem, reprezentował m.in. sądzonych proletariatczyków, na czele z Ludwikiem Waryńskim. Gdy zmogła go choroba, kazał się wnieść na salę rozpraw na noszach, a mowę wygłosił, klęcząc przy ławie adwokackiej.

 

Juliusz Makarewicz z kolei, ojciec polskiego Kodeksu Karnego, do dziś nazywanego w doktrynie Kodeksem Makarewicza, słynął z postawy równie zasadniczej co godnej, płynącej z wiary w prawo i porządek w nim zakorzeniony. Gdy w okupowanym przez Sowietów Lwowie odebrano mu maszynę do pisania, uparcie kierował żądania jej zwrotu. Udało się za czwartą próbą, ale w maszynie wymieniono czcionki na rosyjskie. Makarewicz nakazał przywrócić czcionki polskie, po czym udał się do złowrogiej katowni NKWD z rachunkiem, oczekując zwrotu kosztów. Choć prawdą jest, że mamy tendencję do brązowienia i mitologizowania II RP, przedwrześniowej Atlantydy, to akurat te wzorce zachowań i postaw warto przypominać i promować. Nie tylko zresztą wśród prawników.

 

Więcej tekstów autora znajdziesz TUTAJ