Czym właściwie jest książka, którą trzymam w ręku? Niewielkiej objętości pracą naukową czy katalogiem wystawowym? Impulsem do jej powstania była międzynarodowa konferencja socjologiczna Studying Everyday Life: Generic Dimensions of Interactionist Inquiry, która odbyła się w Łodzi latem 2017 roku. Oprócz tradycyjnych obrad częścią wydarzenia było pięć wystaw fotograficznych dotyczących: łódzkich enklaw biedy i ich postępującej gentryfikacji, poprzemysłowych perypetii Łodzi, ukrytego życia zabawek, historii lokalnego środowiska wspinaczkowego oraz współczesnych rytuałów ślubnych i weselnych. Duża część zdjęć trafiła do książki. Grono autorek i autorów – Paulina Bunio-Mroczek, Jagoda Przybysz, Waldemar Dymarczyk i Anna Trześniewska, Łucja Lange, Anna Kacperczyk oraz Karolina i Kamil Głowaccy – oprawiło te obrazy w ramę opowieści o tym, iż rzeczywistość istnieje tak długo, jak długo będzie istniał ktoś, kto nada jej czytelny dla innych, ale jednocześnie niepowtarzalny sens.
Redaktorzy tomu nazywają go albumem-monografią, czyli związkiem partnerskim między fotografiami a tekstem, rekonstruującym społeczny sens rzeczywistości uchwyconej w kadrze. Jak w każdym związku – nawet najbardziej partnerskim – zdarzają się tarcia i rywalizacja o władzę. „Wzrok jest niezbędny do zrozumienia codziennego życia, które jest jedynym i bezpośrednio dostępnym dla nas światem” – przekonują redaktorzy. Jednakże bez komentarzy socjologów zebrane w książce zdjęcia wykonane przez łódzkich fotografów i fotografki pozostają obiektem estetycznym, nie „zabierają głosu” w dyskusji o tym, co zdają się przedstawiać.
W kwestii tego, co było pierwsze, jajko czy kura – fotografia dokumentująca wrażenia wzrokowe czy dyskurs socjologiczny podpowiadający, co sfotografować i jak poddać analizie – nie znajdziemy tu łatwych rozstrzygnięć. Jednak na inne ważkie pytanie twórcy Wizualizacji życia… udzielają zgodnej odpowiedzi: nie ma tematów niewartych tego, by otworzyć ciężką skrzynkę z narzędziami i rozstawić warsztat badawczy. Socjolodzy powinni częściej wybierać ścieżkę wydeptaną przez interakcjonistów symbolicznych, etnometodologów i przedstawicieli studiów kulturowych, tj. badać codzienność i tym samym unikać błędu teoretyzowania o rzeczach i zjawiskach społecznych, o których ich rzekomi aktorzy – tak zwani „zwykli ludzie” – nigdy nie słyszeli.
Zamiast iść ślepą uliczką abstrakcjonizmu, badacze mogą podążać krok w krok za badanymi, a przynajmniej za ich kątem widzenia świata.
W ten sposób otrzymujemy pięć wycieczek po krainie codziennego doświadczenia. Można je czytać autonomicznie, jako osobne eskapady, albo całościowo, jako kolejne przystanki w podróży. Pięć wystaw fotograficznych, które zmieniają się tu w pięć wypraw socjologicznych do świata żywych ludzi, nie ma wyraźnego wspólnego mianownika. Tym, co je łączy, jest poruszanie się po osi pionowej: od miejskich dołów po wysokie życiowe aspiracje, od marzeń małego dziecka po fantazje dużych ludzi, od odrywania się od ziemi ku górskim szczytom po składanie przysięgi, że będzie się z kimś stąpać po ziemi aż po grób.
Pierwszy jest spacer po mieście, którego mury mają przejść metamorfozę i niczym w telewizyjnym show z ruin zmienią się metropolitalne downtown. Przy okazji zostaną też wymieni ludzie – biedni i problemowi zostaną zastąpieni klasą kreatywną. Ani jednych, ani drugich nie zobaczymy na fotografiach, aby widza nie kusiło łatwe przypinanie innym etykietek. Przeczytamy natomiast ich słowa, będące gorzkim wyznaniem miłości do Łodzi, takiej, jaką ona jest na co dzień – bez makijażu. Przewodnikiem podczas drugiego spaceru są fotografie miasta w okresie przejściowym – kiedy już nie jest centrum przemysłowym, ale jeszcze nie wymyśliło się na nowo. „Moja ulica murem podzielona/ Świeci neonami prawa strona/ Lewa strona cała wygaszona” – motto tej podróży zaczerpnięte jest z piosenki Kazika (niedoszłego socjologa), ale podziały między przestrzenią zwróconą ku przeszłości i tą patrzącą w przyszłość szybko zacierają się.
Ta hybrydowa Łódź przypomina raczej miasto-potwora, poczciwego bohatera książki dla przedszkolaków, narysowanego przez Przemka Liputa.
Trzecia wycieczka przenosi w świat zabawek widzianych oczami dorosłych, którzy już z nich wyrośli, a dziś traktują je niczym fetysz. Przechowują w pamięci imiona ulubionych misiów (jak Roger, Śnieżka, Barnaba i Alfonso Núñez Misitowscy) i wymyślają im niestworzone przygody, po to, by zachować w sobie odrobiną dziecka. Kolekcjonują resoraki, których kiedyś mieli dużo mniej, niż pragnęli, oraz dziwaczne, kiczowate przedmioty, kojarzące się z dziecięcą wiarą w magię. Wreszcie sami zamieniają się w lalki – piękne, staroświeckie, nieco wyzywające. Czwarta eskapada z bezpiecznej krainy dzieciństwa przenosi na skalne ściany. Wspinacze „zabawek” mają chyba jeszcze więcej niż dzieci i właśnie przez pryzmat materialnego wymiaru wspinaczki (tj. sprzętu do asekuracji, hakówki, biwakowania, ale także skalnej i tatrzańskiej mody) zachowanego na zdjęciach ważnych postaci łódzkiego środowiska snuta jest opowieść o historii tego społecznego świata. „Założyliśmy, że wspinaczom będzie łatwo wypowiadać się na temat używanego przez nich sprzętu, ponieważ stanowi on rzecz bardzo konkretną i namacalną, od której można zacząć rozmowę” – tłumaczy Anna Kacperczyk. Nie do końca się to udało, ale zdjęcia ożywiają na moment fenomen wspinania jako więzi społecznej, która powstaje nie tylko dlatego, że dwoje ludzi zdecydowało związać się liną. Na koniec schodzimy ze szczytów w doliny, tam, gdzie symbolicznym węzłem łączy się dwoje ludzi.
Socjologowie, którzy jednocześnie są zawodowymi fotografami uroczystości ślubnych, zatrzymują w kadrze gesty, które – choć nie są już wymogiem tradycji, a raczej częścią widowiska – stanowią dla pary młodej i jej gości widzialną gwarancję tego, że zaślubiny dzieją się naprawdę, tu i teraz.
Kiedy podejmuje się ryzykowną próbę opisania słowem książki z fotografiami, czyli zamienienia emocji oraz wrażeń zmysłowych, jakie wywołuje obraz, na zwykły tekst, to porażka wisi w powietrzu, unosi się nisko nad kartką papieru albo nad klawiaturą. W takiej sytuacji w dobrym tonie jest zacytować Susan Sontag, a nuż w jej esejach ze zbioru O fotografii znajdzie się jakieś koło ratunkowe dla tego, kto pisze. Proszę bardzo, „zbierać fotografie – to zbierać świat”, eseistka rzuca tak ozłoconą myśl, że nie powstydziłby się jej sam Paulo Coelho. Jednak nieco dalej, w eseju pt. Melancholijne przedmioty, zapisuje uwagę, która może wzbudzić dreszcz niepokoju: „Urok zdjęć, ich atrakcyjność, biorą się stąd, że podsuwają nam możliwość przyjęcia postawy konesera w odniesieniu do rzeczywistości i jednocześnie pozwalają na rozpustną akceptację świata”. Fotografie dokumentując to, co faktyczne i materialne zmieniają ocenę rzeczywistości z moralnej na estetyczną, kolekcjonerską, skupioną na detalu, a nie na kontekście. Zafałszowują treść, którą obiecują przekazywać w formie zmysłowego wrażenia. Autorzy Wizualizacji życia… nie godzą się na takie qui pro quo. Nie chcą oka za kontekst, ale oka i kontekstu.
Więcej tekstów autorki znajdziesz TUTAJ.