Pani Pamięć

Magdalena Nowicka-Franczak

 

Wedle Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań z 2021 r., kobiety stanowią 51,5 proc. populacji Polski. Są większością. Ktoś powie, że 51,5 proc. to żadna większość, ale przecież mniejsza przewaga wystarczy, by zamieszkać w pałacu prezydenckim (w 2020 r. Andrzejowi Dudzie reelekcję zapewniło 51,03 proc. wyborców). Niestety z okien pałacu nie widać ronda łączącego Aleje Jerozolimskie z ulicą Marszałkowską. Reprezentantki większości chciały, by nosiło nazwę Ronda Praw Kobiet. Reprezentanci mniejszości uznali to za skandal i ochronili ustawą obecnego patrona ronda, Romana Dmowskiego, który nie był – delikatnie mówiąc – entuzjastą emancypacji kobiet.

Sprawa ronda jest symboliczna. To tam warszawianki (i nie tylko) gromadziły się w proteście przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Obrazy tłumów na rondzie poszły w świat. Czy jednak przetrwają dłużej, niż pamiętać je będą uczestniczki manifestacji? Będzie to szalenie trudne, jeśli to nie kobiety napiszą najnowszą historię. Na razie klecą ją nowi Dmowscy. Czarne Protesty mogą podzielić los Marszu Głodowego z 1981 r., zorganizowanego przez łódzkie kobiety, robotnice, matki przeciw władzy głuchej na to, że mimo pracy ludzie nie mogą wykarmić rodziny. Po upadku komunizmu pamięć o nim zeszła ze sceny. Polityka historyczna III RP nie potrzebowała bohaterek codzienności, ubranych w fartuchy i drelichy, tak jak jej peerelowska poprzedniczka nie potrzebowała sufrażystek ani powstanek. Pamięć o Marszu Głodowym jest obecnie przywracana dzięki członkiniom Fundacji Łódzki Szlak Kobiet. Współczesny strajk kobiet na szczęście nie będzie musiał czekać na odkrywczynie z przyszłych pokoleń. Na gorąco dokumentowany i badany przez herstoryczki jest aktem założycielskim kobiecej anty-historii politycznej.

 

Po grząskim gruncie polityki historycznej i wyłaniających się z jej szczelin kontr-pamięci poruszają się Inga B. Kuźma i Edyta B. Pietrzak, autorki książki pt. Kobieta – przestrzeń konfliktów, pole walk. Szkice z antropologii politycznej. Herstoria, którą uprawiają, to praca z pamięcią marginalizowaną, nieopowiadaną, czasem wypartą. Herstoryczki są zawodowymi słuchaczkami albo raczej akuszerkami przemilczanych wspomnień wydobywanych z mroku na światło dzienne.

 

Mentorkami autorek są filozofka i literaturoznawczyni Hélene Cixous, pisarka i reporterka Swietłana Aleksijewicz oraz filozofka i etyczka Miranda Fricker. „Chodzi o to, by kobieta siebie napisała” – przekonuje ta pierwsza w słynnym Śmiechu Meduzy. Nikt inny tego nie zrobi szczerze i uczciwie. Zwłaszcza jeśli stawką jest takie opowiedzenie konfliktów i rewolucji, żeby usprawiedliwić generowaną przez nie przemoc. „Wszystko, co wiemy o wojnie, powiedział nam »męski« głos”. Wszyscy tkwimy w niewoli »męskich« wyobrażeń i »męskich« doznań wojennych. »Męskich« słów. Kobiety milczą” – dodaje noblistka Aleksijewicz. Z kolei Fricker podkreśla, że całe społeczne doświadczenie jest zniekształcone niesprawiedliwością świadectwa i niesprawiedliwością hermeneutyczną. Kultura ćwiczy nas w tym, aby kobietom niedowierzać, bo rzekomo są nadto emocjonalne, nie myślą logicznie i koloryzują rzeczywistość.

Dyskryminacja pamięci kobiet jest jednak dużo bardziej przewrotna. Nikt nam nie pokazał w szkole, w mediach, w oficjalnej polityce, że interpretowanie świata z kobiecej perspektywy nie jest ułomne.  Kobieta stała się zakładniczką swojej pamięci. Jeśli chce głośno przemówić, jest uciszana albo ignorowana. Jeśli rezygnuje z jawności i dopiero po latach jest w stanie ujawnić swój dramat, słyszy zarzuty: dlaczego teraz o tym mówisz, chyba chcesz coś ugrać? Odium wyrachowanej kłamczuchy, która chce zwrócić na siebie uwagę albo wyłudzić odszkodowanie, towarzyszy wielu kobietom przyłączającym się dziś do ruchu Me Too. Także polityka poczyna sobie z kobiecymi narracjami wedle własnego interesu i uznania. Nieodległy przykład: białoruską opozycjonistkę, Swiatłanę Cichanouską, męska elita władzy w Polsce wsparła, systematycznie wypominając jej brak politycznego dorobku i udzielając jej „światłych” rad. Dla arabskich kobiet koczujących na polsko-białoruskiej granicy nie starczyło nawet rad i chęci pomocy. Ich doświadczenie wojny jest tu dramatem niczyim.

Autorki książki skupiają się jednak na dawnych konfliktach. Do współczesnego kotła zaglądają rzadko. Ten wybór jest zarówno zaletą, jak i wadą ich pracy. Wadą – gdyż mało odniesień do tu i teraz nie pozwala im powiedzieć współczesności „sprawdzam”. Zaletą – bo sięgają do genezy upolityczniania kobiecych ciał i do przodkiń zapomnianych przez dzisiejsze kobiety. Lamentujemy tu nad wojennym gwałtem razem z akadyjską kapłanką i poetką Enheduanną, żyjącą w trzecim tysiącleciu przed naszą erą, wraz z żoną Lota zamieniamy się w słup soli, patrząc na zagładę Sodomy, a z Olympe de Gouge czytamy Deklarację praw kobiety i obywatelki, ogłoszoną w 1791 r., dlatego że w rewolucyjnej Deklaracji praw człowieka i obywatela zabrakło dla praw kobiet miejsca. „Kobiety mają prawo wejść na szafot, więc muszą również mieć prawo do wejścia na mównicę” – pisała de Gouge. Dwa lata później sama weszła na szafot, za to, że zbyt głośno krytykowała męską dyktaturę.

 

Szczególną atencją Kuźma i Pietrzak otaczają bośniackie muzułmanki, Koreanki, Bengalki i Niemki, które w czasie wojen doświadczyły przemocy wymierzonej bezpośrednio w ich kobiece ciało. Nie zapominają także o innych niż ofiara rolach odgrywanych w czasie konfliktu: bohaterki, świadkini, a czasem aktywnej sprawczyni cudzego cierpienia.

 

Zasadniczą część książki wypełniają wojenne losy kobiet, zebrane w dwóch międzynarodowych projektach. W tej galerii dusz znalazły się zarówno osoby dość szeroko znane, jak i raczej anonimowe. Badaczki wspominają, m.in. rzeźbiarkę i więźniarkę obozów koncentracyjnych Alinę Szapocznikow, Mary Elmes, pierwszą Irlandkę uhonorowaną medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” za ratowanie żydowskich dzieci, Federikę Montseny Mane, anarchistkę i liderkę hiszpańskiego ruchu robotniczego, dziennikarkę Martę Hillers, autorkę autobiograficznej Kobiety w Berlinie, świadectwa sowieckich gwałtów na Niemkach, ale także Irlandkę Louise Graham, jako niemowlę przygarniętą podczas wojny przez angielską rodzinę, łódzką Żydówkę Reginę Milichtajch, której udało się przeżyć, czy 140 bezdomnych kobiet mieszkających w schronisku przy ul. 28. Pułku Strzelców Kaniowskich 32 i zabitych zimą 1940 r. przez gestapo.

Wszystkie te opowieści są fascynujące, ale sposób ich prezentacji jest dla mnie zagwozdką. Nie wiem, czy autorkom udało się w pełni osiągnąć to, co zamierzały. W eseju metodologicznym, który zamyka książkę, piszą tak: „Herstoria to nie tylko przekazywanie informacji o bohaterce, ale także to, jak o niej opowiadamy”. Tymczasem sylwetki bohaterek książki przypominają encyklopedyczne biogramy, prawie nie znalazłam tam ich własnego głosu, indywidualnego świadectwa. Być może, trawestując tytuł tej niedługiej książki, zabrakło przestrzeni do komunikacji i oddania pola temu, co najbardziej intymne, czyli czystej pamięci. Ale nic straconego, herstoria jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.

 

Więcej tekstów autorki znajdziesz TUTAJ.