Walka podjęta przez nią w roku 1905, kontynuowana już na podstawie szerszej bazy społecznej i partyjnej w latach 1914-1920, sprawia, że niejeden socjalista (i renegat socjalizmu) z Krzyżem Niepodległości na piersi znalazł miejsce w narodowym panteonie.
W tym gronie najsławniejszy jest Józef Piłsudski, coraz lepiej kojarzeni przez przeciętnego obywatela są Ignacy Daszyński czy Kazimierz Pużak, ale większość spośród tych bojowców i bojowników wciąż czeka na swoich biografów. Szczęśliwie są ci, którzy sami wzięli na siebie zadanie spisania dziejów swojego życia. Tak postąpił Jędrzej Moraczewski.
Jego autobiografia to dokument historycznie cenny z przyczyn, których szerzej tłumaczyć nie trzeba. Polityk ten był przecież drugim premierem wolnej Polski, a pierwszym uznanym powszechnie przez stronnictwa w kraju i rządy zagraniczne; był to żołnierz sławnej Pierwszej Brygady Legionów Polskich, weteran wojny roku 1920, uczestnik zamachu majowego w 1926 roku, minister w rządach sanacyjnych, prezes Związku Związków Zawodowych. Moraczewski był również bliskim współpracownikiem i doradcą, a prywatnie — sąsiadem Józefa Piłsudskiego z Sulejówka. Słowem, mówimy tu o człowieku nie tylko zasłużonym dla odbudowy polskiego państwa, ale także o jednym z politycznych architektów, którzy nadawali mu kształt w czasie dwudziestolecia. Jędrzej Moraczewski, pisząc o sobie, siłą rzeczy pisał o polskiej polityce i realiach, był zatem — bez żadnych znamion przenośni czy przesady — świadkiem epoki.
Zetknąwszy się z pierwszym tomem jego Wspomnień, traktujących o latach 1870 - 1896, poznajemy jednak innego Moraczewskiego. Tutaj nie przemawia mąż stanu, minister, premier i partyjny przywódca, ale ledwie studencki działacz społeczny i niepodległościowy, młody inżynier, który wybrał życie w służbie sprawom niepodległości i socjalizmu.
W istocie, książkę czyta się jak podręcznik konspiracji. Dowiadujemy się, jak organizowane były podziemne kółka opozycyjne, jak wydawano nielegalną prasę, jak radzono sobie z prowokacją i donosicielami, jak prowadzono agitację i rekrutację — od studenckich kampusów po chłopskie chaty. Pojawiają się też wątki szpiegowskie, awanturnicze epizody bojówek, jeśli nie zgoła bitew ulicznych między młodzieżą postępową a konserwatywną, barwne opisy z życia elit i podziemia, baronów i buntowników w polskim Lwowie.
Niezwykłe usytuowanie Moraczewskiego jako konspiratora z jednej strony, a syna znanej i poważanej rodziny ziemiańskiej z drugiej, sprawia, że potrafił on przekonująco opisać obydwa te światy. Pierwszy tom memuarów późniejszego premiera czyta się właściwie jak powieść albo scenariusz filmu wcale nie tak odległe od współczesnych nam i bardzo popularnych utworów prozatorskich traktujących o międzywojniu, powiedzmy, pióra kogoś takiego, jak Szczepan Twardoch.
By zdradzić choć jedną anegdotę z wielu, można przytoczyć dzieje pewnego pojedynku, w którym Moraczewski — sam zapalony szermierz — był sekundantem. Otóż Stanisław Żeleński, brat Władysława “Boya” został poproszony do szabli przez niejakiego Sianożęckiego, arystokratycznego i atletycznego snoba, którego nikt nie lubił, ale któremu nikt też nie umiał sprostać jako fechtmistrzowi. Żeleński tymczasem żadnej broni nie opanował. Początkowo nawet lekarz nie chciał się stawić.
„To będzie mord, nie pojedynek” - powiedział sekundantom. Jędrzej Moraczewski wziął kolegę na salę szermierczą i zaczął go ćwiczyć. Zwrócił uwagę, że młody Stanisław jako dobrze wyszkolony tancerz ma niezłą pracę nóg. Plan nasuwał się sam.
Moraczewski wybrał największą dostępną salę, kazał nawet wynieść z niej meble. Na komendę "zaczynać!” Żeleński, zamiast wyrwać do przodu, miał zacząć uciekać, licząc, że zabiega i zmęczy rywala. Sianożęcki dał się wciągnąć w tę grę. Ganiał za Żeleńskim wściekle, natarcia wyprowadzał poprawnie i z ogromną siłą, ale ciął powietrze. W końcu, ze zmęczenia albo z frustracji, odkrył się na tyle, że podopieczny Moraczewskiego zmieścił tę jedną kontrę i rozciął mu pierś. Nieprzytomnego Sianożęckiego zaniesiono do pokoju. Wszyscy przyszli opić porażkę arystokraty, który — noblesse oblige — zgodził się zapłacić za przyjęcie. Przyjęcie zrobiło się tak głośne, że właściciel mieszkania przyszedł wściekły i wypowiedział Sianożęckiemu najem. Zgromadzeni wzięli więc na barki łóżko z rannym szermierzem, zabrali też krzesła, stoły, butelki i lampy, i ze śpiewem na ustach ruszyli szukać nowego lokalu. Wpadli do małej klitki, gdzie mieszkało sześciu innych studentów z ich roku. Dwie godziny później im też wypowiedziano najem. „Na całej ulicy nikt nie spał do rana” — napisano w policyjnym raporcie.
Historii takich Moraczewski przytacza wiele, a jego pióro jest zawsze lekkie, dowcip cięty, ironiczny, cechuje go charakterystyczna biała złośliwość.
Jednocześnie jednak jest to coś więcej niż zbiór barwnych anegdotek. Autor Wspomnień ma zmysł historii i jej przeplotów, wie jak prowadzić narrację, aby oddać ducha epoki i naświetlić tak życie codziennie, jak i życie polityczne Galicji drugiej połowy wieku XIX. Dla osób zainteresowanych tym okresem jest to z pewnością pozycja obowiązkowa. Dla pozostałych — zajmujący, powieściowy niemal kawałek żywej historii, dobrze potwierdzający słowa Stanisława Brzozowskiego, że „co nie jest biografią, nie jest wcale”.
Więcej tekstów autora znajdziesz TUTAJ.