I temu jednak nie należy się dziwić. Jeśli cała dyscyplina wiedzy przestaje istnieć, panować zaczyna się niewiedza albo niezawodny zamiennik wiedzy - ideologia. W tym kontekście naprawdę cenna staje się każda praca poświęcona „kwestii robotniczej” napisana po 1989, wolna od ideologicznego osadu komunizmu oraz od pokusy fałszywie rozumianego antykomunizmu. Łódzcy historycy wydają się najlepiej predystynowani do tego, aby stworzyć silny ośrodek tego rodzaju badań. Stanowi ona przecież istotną część tożsamości i tradycji ich miasta. Od buntu łódzkiego w 1892 roku do strajku włókniarek blisko sto lat później to właśnie tutejszy proletariat pokazał, jak istotny wpływ na życie ludzi i całych narodów miała w ostatnich dwóch stuleciach zorganizowana klasa robotnicza.
Ciekawy przyczynek do badań nad jej dziejami stanowi wydana niedawno książka „Robotnicy Łodzi drugiej połowy XIX wieku. Nowe kierunki badawcze”. Jest to dzieło trzech autorów: Kamila Śmiechowskiego, Marty Sikorskiej-Kowalskiej (UŁ) oraz Kenshiego Fukumoto (Uniwersytet w Kioto), pośród których każde oferuje omówienie wybranego zagadnienia związanego z kwestią robotniczą w ujęciu odwołującym się do żywych tendencji we współczesnej humanistyce. Japoński badacz przykłada do sytuacji łódzkiego proletariatu metodykę perspektywy postkolonialnej wedle modelu Gayatri Chakravorty Spivak, tłumaczki i popularyzatorki prac Jacquesa Derridy oraz autorki głośnego esesju “Can the Subaltern speak?”. Sikorska-Kowalska podejmuje z kolei zagadnienie położenia kobiet w robotniczej Łodzi, omawiając ich życie rodzinne i zawodowe, zarobki i warunki pracy, a nawet stroje i sposoby spędzania czasu wolnego. Najbliżej „tradycyjnej” historiografii jest przekrojowy tekst Śmiechowskiego, opisujący łódzkie realia społeczne lat 1864-1905, choć i tam nie brakuje świeżych, godnych dyskusji spostrzeżeń. Przykładowo: czy XIX-wieczną Łódź w ogóle można nazwać miastem, raczej niż „osadą fabryczną”? Albo: czy w latach 1904-1907 istotnie mieliśmy do czynienia w „Królestwie Polskim” z rewolucją?
Antyrobotnicze skrzywienie rzutowane z przeszłości sprawia, że wszyscy znamy dobrze atrakcyjny awers dawnej Łodzi, mniej chętnie rozmawiamy o rewersie prosperity doby „carskiego kapitalizmu”. Podziwiając fabryki i pałace, nie należy zapominać o wszechobecnych wtedy suterenach i sutenerach. Doceniając rozwój i postęp, trzeba podkreślić, że były też głód i deprawacja. Choć rosły prywatne zyski, zbywało na wszystkim, co wspólne: szkołach, szpitalach, nawet kanalizacji. Wystarczyło by spadł deszcz, aby ulica Piotrkowska zamieniła się w nurt czarnej wody unoszącej ze sobą drewniany bruk. Plagi ospy i tyfusu stanowiły problem, którego nawet oddanie lekarzy takich, jak Seweryn Sterling nie mogło zahamować. Jeszcze gorsza była jednak ignorancja redukująca ludzkie życia do roli oddychających maszyn. Połowa mężczyzn i więcej niż połowa kobiet była analfabetami. Praca dzieci poniżej 15 roku życia była normą, zjawisko „dzieci ulicy” nie było wymysłem pozytywistycznej prasy, toteż wiele z nich nigdy nie oglądało klas lekcyjnych. Kobiety zarabiały od 30 do 70% mniej od swoich mężów, a żeby podjąć pracę, potrzebowały ich pisemnej zgody. Nie było to pozwolenie udzielane chętnie, bo każdy wiedział, że zatrudnianie gorzej opłacanych robotnic było jednym ze sposobów ciągnięcia w dół stawek godzinowych. Obawiano się też pożądliwych spojrzeń, zazwyczaj zupełnie bezkarnych, majstrów. Wreszcie, od kobiety nadal oczekiwano, że będzie matką i żoną, zatem konieczność pracy zarobkowej w niczym nie ograniczała jej obowiązków domowych. Oprócz tego padała ona ofiarą tego wszystkiego, co w społeczności proletariackiej było najgorsze: przemocy i pijaństwu. (Już Oscar Wilde pisał przewrotnie, że „praca jest przekleństwem klasy pijącej”).
Jeśli weźmie się to wszystko pod uwagę, a następnie uświadomi sobie, że mimo tego ponad połowa Polaków nauczy się czytać i pisać w swoim języku nielegalnie; że pierwszy premier Polski niepodległej będzie politykiem partii robotniczej; że w 1918 roku odnowione państwo będzie mieć ustawodawstwo socjalne i prawne gwarancje praw obywatelskich na poziomie najbardziej rozwiniętych społeczeństw zachodnich, wtedy doceni się bardziej tych, którym dziś chce się odbierać prawo patronowania ulicom, które za sprawą ich pracy i walki przestały tonąć w błocie i krwi, a kraj - w biedzie i ignorancji.
Badania nad historią ruchu robotniczego pozostaną jeszcze długo dyscypliną niszową. Takie są tendencje polskie i światowe. Tym większa jest zatem zasługa tych, którzy podejmują się ich teraz. Mam nadzieję, że przyszli historycy, także w oparciu o ich prace, będą tworzyć przyszłe syntezy dziejów polskich, w których nie będzie się pomijać całych ruchów i klas społecznych.
Więcej tekstów autora znajdziesz TUTAJ.