Kochające (się) matki Polki

Magdalena Nowicka-Franczak

 

Wielbicielki prozy Margaret Atwood mogą już śmiało zakrzyknąć: „a nie mówiłyśmy, Polska jest Gileadem Europy!”. Nie będzie to okrzyk satysfakcji, lecz gniewu i przerażenia. W czasach, gdy wola macierzyństwa stała się przedmiotem politycznego rachunku skalkulowanego ponad głowami tych, które będą go płacić, warto zajrzeć do świata kobiet w pełni świadomie decydujących się na dziecko – mimo tego, że w kulturze przymusu rodzenia akurat ich prawo do bycia matką jest kwestionowane.

Socjolożki i socjologowie nie powinni zajmować się tylko tym, co w społeczeństwie typowe, dominujące i samo-przez-się-zrozumiałe. Powinni zaglądać też za te zasłony, za którymi toczy się życie prywatne nieco odmienne od tradycyjnych schematów i świadczące o tym, że społeczeństwo jest bardziej zróżnicowane, niż tego chcieliby rozmaici moralizatorzy. Przede wszystkim rolą badaczek i badaczy jest powstrzymać się od oceniania badanych, zwłaszcza jeśli kryteria takiego osądu porzucałyby związek z wiedzą naukową na rzecz flirtu z politycznymi lub religijnymi ideologiami. W takich przypadkach misją socjologii staje się oddanie głosu tej mniejszości społeczeństwa, na której istnienie większość chciałaby zamknąć oczy. Celowa ślepota niczego tu jednak nie zmieni. Były, są i będą kobiety kochające inne kobiety, którym do pełni rodzinnego szczęścia brakowało dziecka.

Magdalena Wojciechowska, autorka książki pt. Dwie matki jednego dziecka. Macierzyństwo nieheteronormatywne w doświadczeniu kobiet wychowujących dzieci poczęte w związku jednopłciowym, przyznaje, że temat sam ją znalazł. Początkowo zamierzała ogólnie opisać życie par jednopłciowych w konserwatywnej Polsce. Jednak szybko zwróciła uwagę na powtarzający się refren w zbieranych opowieściach kobiet, o chęci posiadania dziecka razem z partnerką. I tak od 2013 do 2018 roku Wojciechowska badała zjawisko macierzyństwa kobiet będących w związkach jednopłciowych, które „wspólnie podjęły decyzję o powiększeniu swojej rodziny za sprawą sztucznego zapłodnienia jednej z nich nasieniem anonimowego dawcy”. Przeprowadziła kilkadziesiąt wywiadów z członkiniami 21 rodzin nieheteronormatywnych i obserwacje codziennego życia kilku z nich. Rozmawiała z obiema matkami jednocześnie i z każdą osobno, czasem wracała do nich po paru latach.

W przypadku tematu, który obrósł chaszczami stereotypów, uwłaczających etykiet i dyskredytujących epitetów, granica między badanymi a badaczką łatwo się zaciera. Z jednej strony, respondentki nie rozpoznając własnego doświadczenia w tym, co do tej pory napisano na temat rodzin takich jak one w zagranicznych publikacjach, słusznie definiują badania Wojciechowskiej jako pionierskie. Z drugiej, tak bardzo chcą jej pomóc, że aż zbyt gorliwie przygotowują się do wywiadów. Są małym, wspierającym się środowiskiem, a więc często znają się i za plecami badaczki relacjonują sobie przebieg rozmowy, listę pytań, wymieniają uwagi o samej socjolożce. Tej też bywa trudno zachować dystans do rozmówczyń, którym wyraźnie kibicuje. Opowieść o badaniu jako relacji społecznej jest dodatkiem równie ciekawym, co danie główne.

To z kolei zaczyna się od ćwiczeń językowych. Jak mówić o macierzyństwie dwóch kobiet, tak aby nie czynić z tego egzotycznego zwierza, nad którym pochylają się zatroskani odkrywcy, ani nie utopić istoty sprawy w oceanie sentymentalizmu? Wojciechowska idzie tropem antropolożki Kath Weston, używającej określenia „rodziny, które wybieramy”, oraz Mary Bernstein i Renate Reimann, mówiących o tych, że rodziną jest każdy oparty na emocjach związek, który jako rodzina się identyfikuje. Potwierdzają to badane, same określając siebie jako rodzinę. Wojciechowska ten wybór szanuje.

 
Na tym dobre wiadomości się kończą. Samo nazywanie związków jednopłciowych nieteronormatywnymi, choć nie uwłacza, to jest sygnałem, że społeczna norma nie ustaje w pościgu za tymi, które się w nią nie wpisują.

 

Tytułowe dwie matki jednego dziecka rzadko idą na wojnę ze społeczeństwem ślepców. Częściej wybierają strategie mimikry lub normalizacji. W pierwszym przypadku matkami są wspólnie tylko w bezpiecznych murach własnego domu. Natomiast w przestrzeni publicznej, kierując się lękiem o dobro dziecka, odgrywają teatr dla „normalsów”. Matka biologiczna gra osobę samotnie wychowującą dziecko, a matka niebiologiczna usuwa się w cień, staje się nagle „znajomą”, „siostrą”, „ciocią” – kimś akceptowalnym w społeczeństwie, ale jednocześnie kimś, kim nie chce być. Albo jest po prostu tą drugą, która trwa przy dziecku, choć nie nazwie siebie matką i nie zostanie tak nazwana.

Sytuacja tej grupy kobiet jest wyjątkowo dramatyczna. Są niewidzialne dla systemu, licząc na to, że w sytuacjach skrajnych natrafią na „ostatniego sprawiedliwego”, który uzna ich prawo do wychowywania dziecka urodzonego przez partnerkę. I że ta, jeśli skończy się miłość między nimi, nie wypowie niepisanej umowy, że dziecko mają razem – do końca świata i jeden dzień dłużej. Natomiast strategia normalizacji każe kobietom przekonywać świat i siebie, że są dobrymi matkami, które mieszczą się w marginesie tego, co normalne i że ten mały „defekt”, jakim jest miłość do drugiej kobiety, zostanie im „wybaczony”. „Nasze społeczeństwo musi zrozumieć, że jesteśmy, po prostu, tacy sami. Jeśli chodzi o wychowywanie dzieci, to mamy te same problemy, te same dylematy, te same zmartwienia” – mówi jedna z badanych. I nie jest to hasło walki o uznanie własnej odrębności, lecz wola wtopienia się w tłum.

 
Kiedy wiele dzwonów bije na alarm, że Polki nie chcą rodzić, kierując się rzekomo własną wygodą, zwracam się ku matkom, którym zbyt łatwo zarzuca się rodzenie dzieci z egoizmu. Kobiety pozostające w związkach jednopłciowych traktują ten zarzut poważnie. Dla takiej pary „nie ma przypadków”, jak ujęła to jedna z badanych.

 

Najpierw są miesiące, lata namysłu, szukanie poparcia u najbliższej rodziny, potem etap planowania: kto urodzi, kto będzie dawcą nasienia, gdzie będzie możliwy rodzinny poród, jak będzie wyglądał podział zadań po narodzinach dziecka. Wreszcie jest faza dobijania się do różnych drzwi, aby wola kobiet została uszanowana. Jeśli więc ktoś spotka w parku, w przychodnianej poczekalni albo przy przedszkolnej furtce dwie kobiety z dzieckiem, niech weźmie kilka głębokich oddechów, zanim zacznie oceniać: kim one dla siebie są, która jest „prawdziwą” matką, a która gra rolę mężczyzny, do której dziecko jest bardziej podobne, czy już mu powiedziały, dlaczego nie ma ojca, i jeśli dziecko to chłopiec, to czy nie wyrośnie z niego dziewczynka? Taka opinia nie jest nikomu potrzebna. A jeśli ktoś boi się, że od widoku dwóch matek jednego dziecka spadnie mu cukier, niech zawsze ma w torbie krówkę-mordoklejkę. To jest właśnie ten moment, kiedy trzeba odwinąć papierek i skleić cukierkiem podniebienie, zanim z ust wypadnie granat.

 

Więcej tekstów autorki znajdziesz

TUTAJ.