Informacja jako broń

Marcin Giełzak

 

Amerykanie mawiają, że „informacja to władza”. Jeśli tak, to powinniśmy się zgodzić, że dezinformacja stanowi świadomie i groźne nadużycie władzy. A gdy mowa o nadużyciach władzy niewielu może stawać w konkury z oligarchią, która rządzi dziś na Kremlu.

W istocie, samo słowo „dezinformacja” jest zapożyczone z języka rosyjskiego. Słownik PWN definiuje ją jako „wprowadzenie kogoś w błąd przez podanie mylących lub fałszywych informacji”. Jeszcze długo zanim termin ten znalazł się w naszych słownikach, był częścią politycznego słownika sowieckich elit. Dobrze jest mieć prawdę po swojej stronie, ale jeśli fakty są niezadowalające, kłamstwo może służyć za skuteczny zamiennik. Trzeba tylko wiedzieć, jak się nim posługiwać w sposób umiejętny.

 

Już propaganda sowiecka skrupulatnie kreowała swoistą kontrrzeczywistość. Świat przedstawiony zbudowany był na kontrastach: komunistyczny dobrobyt i kapitalistyczny wyzysk, ludowa demokracja i burżuazyjna farsa. Wszystko, co złe należało do tamtego świata: korupcja, przestępczość, cenzura, a nawet groby polskich oficerów w Katyniu. W raju nie ma miejsca na grzech.

 

Dzisiejsza Rosja nie jest państwem typu leninowskiego i nie znajduje zastosowania dla tego rodzaju narracji. Myślę, że sporo racji ma Peter Pomarantsev, który określa ją mianem „pierwszej postmodernistycznej dyktatury na świecie”. Obecna elita, który rządzi na Kremlu nie utrzymuje, że ma monopol na prawdę. Chce nas raczej przekonać, że „nic nie jest prawdziwe, wszystko jest możliwe” (tytuł książki Pomarantseva). Nie ma też zamiaru demonstrować, jak „dogoni i przegoni Zachód”. Stara się raczej - jak trafnie zauważył Timothy Snyder – „sprowadzić Zachód do swojego poziomu”.

 

Jak zamierza tego dokonać? W tej mierze aktualne pozostaje dictum Józefa Stalina: „kadry decydują o wszystkim”. W pierwszej kolejności należy znaleźć ludzi, którzy będą stanowić porte-parole rosyjskiej propagandy. Są to na ogół politycy, dziennikarze, biznesmeni, którzy czują spontaniczną sympatię względem społecznego konserwatyzmu i politycznego autorytaryzmu Kremla. Każdy, kto wyrzeka na „polityczną poprawność”, „Gejropę”, „ateizację” jest potencjalnie cennym sojusznikiem. Przeciwnicy szczepionek i zwolennicy teorii spiskowych również są mile widziani. Choć skrajna prawica jest obecnie dominującą grupą docelową, Rosja nie zapomina o skrajnej lewicy. Tutaj przekaz dotyczy jednak raczej „amerykańskiego imperializmu”, „agresywnego syjonizmu”, „niemieckiego dyktatu” czy „odradzającego się faszyzmu”. Jak widać, nie idzie tu o wspólnotę idei, ale o dostrzeżenie, że ruchy skrajne mogą destabilizować kraje zachodnie. Jednym z podstawowych sposobów ich oddziaływania na opinię publiczną jest dezinformacja - czyli to, co w realiach zachodnich nazywamy „fake news”.

 

Nie mamy tutaj miejsca, aby szczegółowo opisywać modus operandi rosyjskich służb w cyberprzestrzeni. Rozważmy więc jeden przykład - interwencji Kremla w amerykańskie wybory prezydenckie. W marcu bieżącego roku senacka komisja ds. służb specjalnych opublikowała ustalenia, z których wynika, że Rosjanie zaangażowali nie mniej niż 1000 osób w operację siania dezinformacji w kluczowych stanach, a nawet hrabstwach, w taki sposób, aby zniechęcić potencjalnych wyborców Hillary Clinton do oddania na nią głosu. Mieszkańcy Wisconsin, Michigan oraz Pennsylvanii, trzech swing states, rutynowo mogli zobaczyć na swoich Facebookowych czy Twitterowych tablicach fałszywe wiadomości odnośnie stanu zdrowia kandydatki Demokratów, jej powiązań z podejrzanymi miliarderami, a nawet jej udziału w zupełnie zmyślonym skandalu pedofilskim. Nie zawsze zresztą kluczem do sukcesu jest zmyślanie wiadomości. Czasem ważniejsze jest efektywne zarządzanie percepcją. Dobrze obrazuje to kariera hashtaga #TrumpWon, który pojawił się po pierwszej debacie prezydenckiej. W odczuciu większości oglądających to starcie lepiej wypadała Clinton, ale w ramach tworzonej przez Rosjan kontr-rzeczywistości, przeciętny użytkownik Internetu (zwłaszcza mieszkający w swing state) miał odnieść wrażenie, że wszyscy myślą, że wygrał Trump.

 

Zasięg i siłę rażenia fake news wzmacniały liczne komentarze, udostępnienia i retweety. Oczywiście, one także nie były spontaniczne. Dbanie o zasięg i kształtowanie percepcji to jedno z zadań tzw. farm trolli, czyli opłacanych internautów piszących zgodnie z przyjętą przez ich zwierzchników tezą. Najbardziej znany tego rodzaju ośrodek mieści się nieopodal Sankt-Petersburga w biurze przy ulicy Sawuszkina 55. Formalnie jest to siedziba prywatnej firmy, w praktyce jednak jest już wiedzą powszechną, że to właśnie stamtąd Rosja prowadzi swoją wojnę informacyjną z Zachodem. I to właśnie z peterburskimi adresami była powiązana większość wpisów nt. fałszywych faktów dotyczących Clinton czy wygranej Trumpa w debacie.

 

Nie należy jednak konkludować, że przemysł fake news składa się z samych manufaktur obsługiwanych przez wynajętych trolli. W marketingu politycznym, jak w każdej innej odmianie tej sztuki, celem jest zawsze maksymalny zakres automatyzacji. Tutaj z pomocą autorom fałszywych wiadomości przychodzą fałszywe konta, czyli boty. Służą one błyskawicznemu duplikowaniu fake news w różnych miejscach, od grup na Facebooku po komentarze pod YouTube’owymi filmikami. Szacuje się, że nawet 15% kont na Twitterze może być botami. Równie skuteczne mogą być banery kupowane w sieci reklamowej Google’a - co ciekawe, ani Google, ani Facebook nie wnikają w to, kto płaci za treści sponsorowane. Ukrycie faktycznego zleceniodawcy pod szyldem fałszywej firmy nie wymaga żadnego wysiłku, bo nie ma żadnej weryfikacji.

 

Pozostaje sprawą otwartą, czy sztab Trumpa wiedział o tych praktykach i akceptował je, czy tkwił w sojuszu nieformalnym i dorozumianym. Wypowiedzi samego prezydenta, który wzywał Rosję do kolejnych ataków na sztab kontrkandydatki,  zadziwiająco liczny zespół osób powiązanych z Kremlem w jego bliskim otoczeniu (Paul Manafort, Michael Flynn, etc.) oraz niedawno upubliczniona korespondencja jego syna z kremlowską prawniczką rzucają poważny cień na tę administrację.

 

Bez względu na finał tej sprawy, nie ma wątpliwości, że Rosja dysponuje środkami i wolą, aby z powodzeniem prowadzić wojnę informacyjną nawet przeciw największemu z mocarstw. To powinno uwrażliwić polskich polityków - i obywateli - na zagrożenia wynikające z dezinformacji. Jeśli amerykańskie służby poradziły sobie tak słabo, to czy mamy wiarę, że nasze są od nich skuteczniejsze? Skoro wpływy rosyjskie są aż tak silnie za oceanem, to jak musi wyglądać ich agentura wpływu w kraju, który przez pół wieku był sowieckim satelitą?

 

Rosja zainwestowała potężne ilości sił i środków w to, aby stworzyć całą infrastrukturę kłamstwa - stacje telewizyjne dostępne w wielu językach, serwisy internetowe, fałszywe think-tanki, armie trolli. Kremlowski przekaz dnia nie jest dziś taki, że rosyjska władza posiada monopol na prawdę - bo jej zdaniem nie ma czegoś takiego, jak prawda. Jest tylko interes i gra o sumie zerowej, która nie ma reguł ani końca. Zanim więc zaczniemy klikać i udostępniać, nabierzmy nawyku pytania samych siebie, czyim interesom to służy i w jaką grę się wikłamy.

 

Więcej tekstów autora znajdziesz TUTAJ