Kiedy kurier przyniósł je w paczce, kolejnych kilka dni przeleżały na biurku. Jednak kiedy w końcu, któregoś popołudnia, bez wielkiego entuzjazmu, wzięłam się do czytania, przeżyłam jedno z najlepszych pozytywnych zaskoczeń czytelniczych tego roku. Trzymając się „kawowej” metafory, to było jak pójście do kogoś z krótką wizytą, a zostanie ugoszczonym wykwintnym kilkudaniowym obiadem z przystawkami i deserem.
Izabella Adamczewska-Baranowska jest doktorą nauk humanistycznych, wykładowczynią w Instytucie Kultury Współczesnej Uniwersytetu Łódzkiego, dziennikarką kulturalną, od lat związaną z „Gazetą Wyborczą”. Nie będzie nic odkrywczego w stwierdzeniu, że jej najnowsza książka Łże-reportaże i prawdziwe fikcje. Powieść dziennikarska i reportaż w czasie postprawdy i zwrotu performatywnego jest syntezą jej zainteresowań badawczych, zawodowych i jak domniemywam - osobistych fascynacji i zachwytów. Bardzo rzetelną i rzeczową, a przy tym dość wyczerpującą, recenzję książki napisała w „Artpapierze” znawczyni tematu reporterskiego, dr Katarzyna Frukacz, wskazując na rewizjonistyczny, komparatystyczny, polemiczny i erudycyjny charakter pracy Adamczewskiej-Baranowskiej, nazywając ją „bez wątpienia jednym z ważniejszych studiów literatury faktu w ostatnich latach [...], kolejnym potencjalnym zwrotem w przestrzeni współczesnej humanistyki”. Trudno nie zgodzić się z trafnymi rozpoznaniami Frukacz, jeszcze ciężej dodać do nich coś równie merytorycznie celnego. Dlatego zamiast kolejnej recenzji naukowej, proponuję recenzję trochę w stylu gonzo, czyli wynurzenia natchniętego przedmiotem własnej refleksji podmiotu sylleptycznego, a więc mnie, autorki tekstu, zainspirowanej Łże-reportażami i prawdziwymi fikcjami. Ahoj eksperymencie!
Jest wiele rzeczy, które zachwyciły mnie w tej książce. Zacznę od rozległości spojrzenia na temat, które jest doprawdy imponujące. Książkę otwiera pięć mott – co już samo w sobie jest ciekawe i niebanalne - z których jedno zacytowane w całości brzmi tak: „Haiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaiaireeeeeeeeeeeeeeeee!” – co jest jeszcze ciekawsze i jeszcze bardziej niebanalne i co zapowiada grubszą, czytelniczą przygodę intelektualną.
Zagraniczne kwerendy autorki, skutkujące licznymi odwołaniami do amerykańskich i brytyjskich publikacji naukowych z zakresu omawianego tematu, pokazują nie tylko jak nikły i ubogi jest polski stan badań nad najpopularniejszym obecnie gatunkiem piśmiennictwa, ale także jak - często bezrefleksyjnie - powielane są na uczelniach pewne schematy myślowe, które powtarzane miliony razy zyskują status jedynej możliwej prawdy, prawdy wręcz objawionej. Objawionej, lecz nie sfalsyfikowanej. Tymczasem Adamczewska odważnie i bezpretensjonalnie mówi „Sprawdzam!”. Za amerykańskim badaczem, L.J. Davisem, zajmującym się początkami powieści angielskiej, podważa na przykład jeden z dogmatów literaturoznawstwa, mówiący o romansowych źródłach powieści, stwierdzając, że „powieść i dziennikarstwo są misternie ze sobą połączone, być może ściślej niż powieść i romans”. Takie spojrzenie, wywodzące powieść z twórczości Defoe, a nie Cervantesa, wywraca do góry nogami całe dotychczasowe myślenie o nowożytnej literaturze.
Adamczewska kilkakrotnie wywraca stolik, przy którym siedzi, a ja za każdym razem, za każdym takim fragmentem bardzo jej kibicuję. Bo robi to dobrze i pewnie, bo każdy taki przewrót oparty jest na głębokiej znajomości tematu, erudycyjnej kwerendzie i latach namysłu autorki nad badanym przedmiotem.
„Na gatunki literackie patrzę nie esencjonalnie, lecz pragmatycznie, szukając w nich raczej komunikacyjnej konwencji niż zbioru cech sine qua non” - pisze we Wstępie. Doskonale zdaje sobie więc sprawę z anachroniczności geneologii, nie spiera się o „powszechniki”, ale jednocześnie ich nie deprecjonuje. Pojęcia prawie że słownikowe pączkują i namnażają się w Łże-reportażach..., poszerzając wiedzę czytelnika o nazwy takie jak fakcja, realitura, biografia miejsca. Z ogromnym znawstwem Adamczewska wprowadza nowe terminy oraz koryguje te już zastałe - a jak udowadnia autorka niejednokrotnie błędnie rozumiane – pojęcia i definicje, takie jak „nowe dziennikarstwo” czy „powieść naturalistyczna”. Urzeka mnie w książce Adamczewskiej to kontrdeklaratywne przywiązanie do terminów, bo wydaje mi się, że znam jego korzenie. To łódzka szkoła fachowego literaturoznawstwa niedawno zmarłego profesora Grzegorza Gazdy i jego monumentalnego Słownika rodzajów i gatunków literackich czy profesor Stefanii Skwarczyńskiej, inicjatorki uznanego czasopisma naukowego „Zagadnienia Rodzajów Literackich”. Widać, że Adamczewska odebrała dobrą lekcją od swoich mentorów. Subwersywne, krytyczne, ale i pełne naukowej ścisłości podejście autorki do terminów literackich to creme de la creme tego jak powinno się dziś pisać o literaturze.
Rewizja, dokonana w tej książce, to ważny moment w dziejach badań nad literaturą faktu w Polsce. Łże-reportaże to ten rodzaj książki, który będzie cytowany po wsze czasy. Nie wyobrażam sobie bowiem żadnej kolejnej pracy z tej dziedziny, nieodwołującej się do publikacji Adamczewskiej-Baranowskiej.
Są w tej książce również miejsca, które wyznaczają horyzont do dalszych badań – i to również jest bardzo ciekawe i ważne. Adamczewska jako pierwsza podejmuje na przykład temat aranżowania wydarzeń przez reportera, skupiając się głównie (choć nie tylko!) na twórczości Jacka Hugo-Badera, wcielającego się w rolę czarnoskórego czy bezdomnego. W innym miejscu autorka zastanawia się nad potencjałem krytyczności w tzw. dyskursie „memicznym”. Dziś po protestach kobiet, wiemy już, że ten potencjał jest ogromny!
Łże reportaże i prawdziwe fikcje składają się z dwóch części. Pierwsza ma charakter analityczno-rewizjonistyczny, druga – bardziej interpretacyjny. Dużo łatwiej i przyjemniej czytałoby się tę książkę od końca, ale to nie jest publikacja dla amatorów. Dlatego z perwersyjnym trudem należy przebrnąć przez naszpikowaną faktami, terminami i datami część pierwszą, aby zrozumieć sens i cel tej pracy. A nie jest to kolejna książka omawiająca jakiś temat, a poważna publikacja z dziedziny nauk o literaturze. Z drugiej strony, autorka nie ułatwia sprawy i niespecjalnie dba o porządek w prezentowaniu materiału teoretycznego, co przyznaje z rozbrajającą szczerością, rozpoczynając kolejny akapit od słów: „Żeby sprawę skomplikować, odniosę się do [...]” – i tu rozpoczyna się kolejna, obszerna, miejscami erudycyjna, miejscami bardzo zabawna, dygresja. Bo Łże-reportaże to również nie jest podręcznik, to miejscami trudny, bardzo fachowy wywód, sięgający kilku wieków wstecz i obejmujący kilka kontynentów.
Jestem literaturoznawczo i intelektualnie syta po lekturze tej książki, z radością mogę się poklepać „po brzuszku” i polecić ją każdemu głodnemu porządnej, literaturoznawczej „roboty”.
PS. A wiedzieliście, że angielska nazwa novel, wywodzi się z łacińskiego słowa novella, które oznacza news? A teraz kiedy już wiecie – jak to wpływa na wasze rozumienie powieści?
Więcej tekstów autorki znajdziesz TUTAJ.