Urodzony w 1711 roku w Edynburgu syn średniej szlachty i niedoszły adwokat był autorem dzieł takich jak Traktat o naturze ludzkiej, Badania dotyczące rozumu ludzkiego czy Badania dotyczące zasad moralności. Był też wielką osobowością swojej epoki. Według Władysława Tatarkiewicza nie był „książkowym uczonym ani pedagogiem”, ale raczej „człowiekiem niepospolitego uroku”, który cięty dowcip i trzeźwą znajomość świata oraz ludzi łączył z dobrodusznością. We Francji, gdzie mieszkał, tworzył, a później posłował jako brytyjski dyplomata, nazywano go „Dobrym Dawidem”; w jego ojczyźnie częściej mówiono o „Wielkim Bezbożniku”. Wszystko, co wiemy o jego poglądach i filozofii każe nam wierzyć, że z tego drugiego przydomka byłby bardziej zadowolony.
Choć za życia Hume nie dostąpił filozoficznej sławy, o której marzył (kojarzono go raczej jako historyka i eseistę), w oczach potomności stał się najwybitniejszym przedstawicielem Szkockiego Oświecenia, a być może brytyjskiej filozofii w ogóle. „Wielki Bezbożnik” wywarł potężny wpływ na amerykańskich Ojców Założycieli, szczególnie na Thomasa Jeffersona; powoływali się na niego uczeni, tacy jak Darwin i Einstein; zyskał też ogromne uznanie wśród kolejnych pokoleń filozofów. Arthur Schopenhauer stwierdził, że „więcej można się nauczyć z jednej strony napisanej przez Hume’a, aniżeli z dzieł zebranych Hegla, Herbarta i Schleimachera razem wziętych”.
Nawet jeśli uznamy aforyzm niemieckiego myśliciela za „półtorej prawdy”, nie sposób zaprzeczyć, że Hume zajmuje szczególną pozycję w tradycji zachodniej filozofii. Dobrze świadczy o tym również to, że do dziś ukazują się nowe prace starające się zaoferować nowe spojrzenie na jego myśl. Do jednej z ciekawych prób tego rodzaju można zaliczyć książkę Tomasza Sieczkowskiego - David Hume. Krytyka episteologii.
Nie, to nie jest literówka. Autor wprowadza pojęcie episteologii, aby wskazać nam istotny z punktu widzenia jego dociekań splot teologii i epistemologii, uznawany za coś naturalnego przez Kartezjusza i Leibniza, Locke’a i Spinozę. Ten ostatni pisał: „Bóstwo, czyli wszechistota, składająca się z nieskończonej ilości przymiotów, z których każdy wyraża treść wieczną i nieskończoną, istnieje koniecznie”. Dla ich systemów filozoficznych Bóg był niezbędny, nawet jeśli niekoniecznie powiedzieliby to samo o jego przedstawicielach na ziemi. Dopiero Hume postanawia ten warkocz rozpleść, tym samym dając początek epistemologii zupełnie nowej. Tak powstała teoria poznania, której - według samego Sieczkowskiego - Szkot dał początek, a jego wybitny kontynautor, Immanuel Kant – „dojrzałą realizację”. Dziś nie brakuje takich, którzy uważają, że teologia ma się do filozofii jak alchemia do chemii albo astrologia do astronomii. Znanym popularyzatorem takiego postrzegania spraw był Christopher Hitchens, swoją drogą entuzjasta Hume’a. W połowie XVIII wieku był to jednak intelektualny przewrót na miarę Lutra czy Darwina.
Autor Krytyki episteologii szeroko omawia też wkład Hume’a w rozwój nie tyle teorii poznania, ile psychologii poznania. Pobłażliwy wobec ludzi, a jednocześnie pragmatyczny Hume sprowadza filozofię do poziomu człowieka: jego uczuć, nawyków, „impresji”, zmysłów. „Spokojne i beztroskie sądy” to za mało, aby wpływać na wolę. Nawet moralność to kwestia „odczucia bardziej niż osądu”, bowiem „cnota wyróżnia się przyjemnością, a występek bólem, które rodzą się na sam widok lub myśl o pewnym działaniu”. Sceptycyzm Szkota szedł tak daleko, że nakazywał on być nieufnym nawet wobec samego rozumu. Jeśli zatem francuscy oświeceniowcy pragnęli „dyktatury rozumu” lub „cnoty”, Hume postulował coś skromniejszego, a jednocześnie trudniejszego do osiągnięcia - dyktaturę zdrowego rozsądku.
Z relacji Jamesa Boswella wiemy, że nawet na łożu śmierci Hume odmówił pocieszenia, jakie niesie ze sobą religia. Ze spokojem uznał, że nie boi się tego, co będzie po śmierci bardziej od tego, co było przed narodzinami. Żartował, że chciałby poprosić Charona, aby pozwolił mu dożyć chwili w której mógłby zobaczyć na własne oczy kres religijnych przesądów. Obawiał się jednak, że przewoźnik zabierający dusze zmarłych na drugą stronę Styksu mógłby w tym dostrzec postęp człowieka, który chce żyć wiecznie. Boswell napisał później, że absolutny spokój i dobry humor Hume'a w obliczu śmierci wydawał mu się czymś „porażającym”.
Przez ostatnich 25 lat życia Hume nie opublikował żadnych nowych prac filozoficznych. Jeśli jednak rozumieć filozofię, jak chcieliby tego starożytni, jako refleksję nad śmiercią i sztuką zmagania się z nią, Szkot pozostał filozofem - i „Wielkim Bezbożnikiem” - do końca.
Więcej tekstów autora znajdziesz TUTAJ.