Prorok Izajasz pytał: „Do kogóż to przyrównacie Boga? Jaki obraz zastosujecie do Niego?”. Podobnie wygląda medytacja św. Grzegorza z Nazjanzu: „jaki duch Cię ogarnie? Żaden umysł nie pojmuje Ciebie. Jakże Ciebie nazwę? Jesteś jedynym, którego nie można nazwać”. Jeśli szukać pocieszenia, to u św. Augustyna: „jeżeli nie rozumiesz, to dobrze. Bo jeśli coś rozumiesz, to już na pewno nie jest Bóg”. Pocieszenie nie jest jednak odpowiedzią.
Tu, gdzie kończy się ekspertyza teologów, można sądzić, że odpowiedzi będą mieć mistycy. Tymczasem ich pisma tylko mnożą pytania i zamęt, jak ten fragment u Anioła Ślązaka:
Zatrzymaj się! Cóż znaczy Bóg?
nie duch, nie ciało, nie światło,
nie wiara, nie miłość,
nie mara senna, nie przedmiot,
nie zło i nie dobro,
nie w małym On, nie w licznym,
On nawet nie to, co nazywa się Bogiem.
Nie jest On uczuciem, nie jest myślą,
nie jest dźwiękiem, a tylko tym,
o czym z nas wszystkich nie wie nikt.
Dla chrześcijan, którzy wierzą, że poznali Boga żywego i mogą podążać za jego przykładem drogą może być Chrystus. W tym znaczeniu teologia byłaby w zasadzie zbędna, nawet dla ludzi religijnych. Takie postawienie sprawy byłoby jednak intelektualnie nieuczciwie, a nawet gorzej - zwyczajnie nudne. Znacznie bardziej przekonująco brzmią słowa Jana Szkota, który pisał, że „nikt nie wejdzie do Nieba inaczej niż przez filozofię”, co natychmiast można opatrzeć komentarzem ks. Tischnera – „bo co w przeciwnym razie Bóg miałby zbawić? Skórę i kości?”.
Zatem niewiedza jest punktem wyjścia, być może musi też być punktem dojścia; to, co się w tym wypadku liczy - to intelektualna i duchowa droga. Dlatego możliwość prześledzenia ścieżki kształtowania się myśli wybitnego teologa jest tak interesujące. Taką możliwość stwarza praca Moje poszukiwania absolutów Paula Tillicha, która ukazała się niedawno nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego. Już sam tytuł sugeruje, że książka ma charakter silnie osobisty. W istocie jest to rodzaj intelektualnej autobiografii, w której niemiecki uczony opisuje, jak dojrzewała i zmieniała się jego filozofia na tle wydarzeń z jego życia, a przy okazji - historii powszechnej.
Paul Tillich żył i tworzył w ciekawych czasach. To zdanie nigdy nie wróży sielanki. Przyszły autor Teologii systematycznej urodził się we wsi Starzeddel w 1886 roku. Słowiańska nazwa miejscowości oznacza niechybnie polsko-pruskie pogranicze. Świadomość granic i ich płynność będzie ważnym motywem w jego rozumieniu i opisie rzeczywistości - tak geograficznej i politycznej, jak i religijnej oraz filozoficznej. Nie przez przypadek zatytułuje on swoją autobiografię Na pograniczu.
Kariera duchowna zdawała się być pisana młodemu Paulowi. Szlaki przetarł dla niego ojciec, który mimo skromnego pochodzenia, zdołał zostać superintendentem kościoła w Trzcińsku (Pomorze Zachodnie) i dość znaczącą postacią w pruskich kręgach luterańskich. W latach późniejszych miał nawet towarzyszyć cesarzowi w pielgrzymce do Jerozolimy. Jego syn odebrał wykształcenie dość typowe dla tej ścieżki życiowej - gimnazjum klasyczne w Berlinie, później studia w Halle, Trybindze i Wrocławiu. Już za młodu Tillich nie był człowiekiem jednej książki; ogromny wpływ miały na niego dzieła Hegla, Kanta, Kirkegaarda, ale ponad wszystko F.W.J. Schellinga. W 1910 roku złożył egzamin doktorski oparty na rozprawie omawiającej myśl tego ostatniego.
Tillich był człowiekiem XIX wieku. Ukształtowało go doświadczenie patriarchalnego domu, surowy, mieszczański luteranizm oraz prusko-niemiecki patriotyzm wyrażający się ponad wszystko w przywiązaniu do zasiedziałej dynastii Hohenzollernów. Jak sam stwierdza na kartach swojej intelektualnej autobiografii, ten świat definitywnie skończył się w 1918 roku. Tillich jako kapelan wojskowy widział na własne oczy „młyn verduński”, widział jak umiera wiek XIX, a wraz z nim wiara w porządek, rodzinę, cesarza i Boga. Dziejowym tragediom towarzyszyły osobiste dramaty. Wracając z frontu Tillich dowiedział się, że jego żona jest w ciąży z jego najlepszym przyjacielem. Przykładny dotąd luteranin decyduje się na rozwód - i rzuca się w świat bohemy, artystów i wszystkiego, co miał do zaoferowania Berlin lat 20. Styka się też z klasą robotniczą; zadziwia go, jak burżuazja lekceważy społeczny wymiar chrześcijaństwa, a ludzie pracy - religię jako taką. W tym czasie dojrzewa w nim potrzeba wyjścia poza luteranizm jego ojca. Publikuje pierwsze prace, które stanowią ważny wkład w nurt chrześcijańskiego socjalizmu. Jest aktywny w kręgach akademickich. Pisze, propaguje, jeździ na wykłady i odczyty. Zdobywają mu one rozpoznawalność, również w tych kręgach, które nie są jego przesłaniu przychylne. Po dojściu Hitlera do władzy Tillich musi uciekać z Niemiec. Choć nie zna angielskiego i nikogo tam nie ma, wybiera Amerykę. To w tym kraju będzie pracować do śmierci jako wykładowca, na uczelniach takich jak Columbia czy Harvard, i to w języku angielskim napisze swoje największe dzieła.
Dorobek Tillicha to w niemałej części szukanie odpowiedzi na pytania przywoływane wcześniej, zaczerpnięte z Izajasza, Grzegorza i Augustyna. Niemiecko-amerykański teolog był godnym kontynuatorem myśli tych dwóch ostatnich. Jak św. Augustyn uważał, że Bóg na fundamentalnym poziomie przekracza granice ludzkiego poznania. Podobnie jak św. Grzegorz uważał jednak, że problemem jest nie umykająca odpowiedź, ale błędne postawienie pytania.
Tillich odrzucał myślenie w ramach którego Bóg byłby bytem jak inne byty, zwyczajnym „przedmiotem poznania”. W jego perspektywie Bóg poprzedza i warunkuje byt jako taki. Gdyby miało być inaczej, zasadnym pozostawałoby pytanie, skąd Bóg się wziął. Można tu dostrzec - być może - dalekie echa myśli Jana Szkota, że „Bóg nie jest niczym”, albowiem jest dawniejszy niż sam byt; to dopiero na Nim byt jest ugruntowany. Mówiąc o takim rozumieniu Absolutu, Tillich posługiwał się pojęciem „Bóg ponad Bogiem”, aby oddać różnicę między jego teologią a tradycyjnym spojrzeniem, postrzegającym bóstwo jedynie jako „byt pośród bytów”. Autor Męstwa bycia szedł nawet dalej, uważając, że ateizm jest niczym innym, jak uprawnioną reakcją na błędną teologię; jest buntem wobec „Boga” widzianego jako dobrze zbudowany mężczyzna w średnim wieku, ciskający gromami ze swojego tronu. Wobec „Boga ponad Bogiem” taki bunt byłby nonsensem, bo stanowiłby sprzeciw w stosunku do bytu samego w sobie.
Wszechświat potrzebuje przyczyny leżącej poza nim. Jeśli takowa przyczyna poprzedza Wielki Wybuch, musi być niematerialna, nie było bowiem wcześniej materii, z której mogłaby być stworzona; musi też znajdować się poza czasem, bo istniała, zanim czas zaczął swój bieg. Takie kryteria spełniać mogą byty abstrakcyjne - powiedzmy: liczby. Ale oczywiście liczba 8 czy 16 nie są obdarzone wolą i sprawstwem, nie mogą niczego chcieć ani czegokolwiek wywołać. Zatem to, co było na początku, musiałoby mieć charakter osobowy - cokolwiek to może znaczyć w poza- i ponadludzkim wymiarze. Jedynym słowem, jakiego można użyć, aby tę sprawczą przedwieczność opisać, jest Bóg. I tu właśnie Tillich dostrzega fundament bytu. Stąd, wszelkie „dowodzenie” istnienia Boga teolog uważał za obraźliwe dla samej istoty bóstwa: skoro cokolwiek istnieje, musi istnieć Bóg.
Wielki wkład Tillicha w teologię przejawia się w tym, że podjął się opisania na nowo pojęć tak centralnych dla religii jak Bóg, Chrystus, Kościół i wiara. Każde z nich stanowi intelektualne wyzwanie. Łatwo odrzucić wiarę jako wymuszone autorytetem i tradycją akceptowanie absurdalnych twierdzeń. Trudniej wejść w dyskusję z Tilichowskim ujęciem, gdzie wiara jest aspiracją ku wyższym rzeczom, stanem bycia, otwartością na transcendencję i „ostatecznym zatroskaniem”. W czym człowiek przeciętny widzi istotę wiary, on widział jedynie symbole mniej lub bardziej udolnie starające się tę istotę wyrazić. W istocie w jego oczach wynaturzenia religii brały się właśnie z błędnego podnoszenia symboli do rangi absolutu.
Oczywiście to tylko niewielka próbka i skrótowe omówienie myśli Tillicha. Nie mniej ciekawe jest jego rozróżnienie między „Jezusem Chrystusem” a „Jezusem-jako-Chrystusem”, stawiające w nowym świetle trwające dwa tysiąclecia spory o boską i ludzką naturę Zbawiciela. Największa przyjemność płynąca z lektury Moich poszukiwań absolutu tkwi właśnie w mierzeniu się z myślą wybitnego teologa i odkrywaniu, jak się rodziła i dojrzewała. Ta książka z pewnością nie będzie wymieniana pośród największych dzieł Tillicha, ale jednocześnie pozostaje jego najbardziej osobistą, ludzką, a poprzez to dającą się odnieść do doświadczenia każdego człowieka pracą. W tym sensie stanowi ona swego rodzaju duchowy testament.
Nawet jeśli przyznamy rację Deschnerowi, że teolog, nawet wybitny, nic nie wie o przedmiocie swoich badań, nie sposób zaprzeczyć, że Tillich wiedział wiele o życiu, miłości, wierze i człowieku. Dlatego warto, aby zarówno ludzie religijni, jak i wartości czerpiący z innych źródeł, zapoznali się z jego świadectwem.
Więcej tekstów autora znajdziesz TUTAJ.